Humor paralotniowy

Tyrada o glajciarzu

Mówił glajciarz do wrony,
że ma koncept szalony
i że wszystkich zadziwi,
łącznie z nielotem kiwi.

Poszedł zaraz do szpaka,
by się uczyć od ptaka
latać w ostrej termoli,
no i nie przyfasolić.

Wnet się udał do czyża;
uczyniwszy znak krzyża,
czyż go przyjął uprzejmie:
tak się ptak człekiem przejmie.

Ów go wysłał do sowy;
mędrek, ptak zawodowy.
Sowa oczy zrobiła
i tak z serca radziła:

Dobry człeku, glajciarzu,
to, żeś przyszedł od razu
do mej dziupli po rady,
znać - łeb nie od parady.

Ja ci rzekę te słowa,
mądre tak, jakem sowa:
kroki skieruj do kruka -
tam to będzie nauka.

Odszedł glajciarz zmartwiony,
wyklinając na wrony,
szpaki, czyże i sowy,
wyszydzając w te słowy:

Mądry jestem okropnie,
niech ptaszyska gęś kopnie!
Szmatę sam opanuję -
w głębi duszy to czuję.

Więc spakował ubranie.
Kask i drugie śniadanie
wrzucił z glajtem do wora
i zakrzyknął: już pora!

A cóż potem? nie pytaj:
mógł wyciągnąć kopyta,
klif wszak mamy niemały.
Mewy same widziały

człeka, który pragnął być ptakiem.
Lecz li tylko dziwakiem
w ptasich oczach się wydał -
toż historia prawdziwa.

Było tak: wczesną porą,
wiedzion biedną i chorą
wyobraźnią, szaleństwem
i źle pojętym męstwem

wpiął się w uprząż - niebogi:
poplątały się nogi.
W szmatę sam się zawinął,
potknął, krzyknął i - zginął

tuż za klifu urwiskiem,
sycąc las wrzaskiem, piskiem.
Lecz nie koniec to męki:
tyłkiem wpadł na kij cienki!

Nic miłego, słuchacze,
mogło być ciut inaczej,
ale los niełaskawy
nie oszczędził niesławy.

Kiedy - z kijkiem w odbycie -
glajciarz walczył o życie,
uchwytując źdźbeł trawy,
lecz ścisk rąk miał zbyt słaby,

zjechał w dół, ścianą klifu,
pośród białych mew chichu.
Ubłocony nielicho,
ale... dosyć! sza! cicho!

Zapytacie być może,
jak się zwał ów nieboże.
Na chrzcie ..... mu dano,
dożywotnie te miano.

Lecz wracając do sprawy,
widok był nieciekawy.
..... wisiał na krzakach!
Kto to widział - zapłakał.

Ale idźmy na skróty:
..... z sił był wyzuty,
więc rozgięły się palce,
poddał się w swojej walce.

I w dół runął, na pupę.
Pech chciał, że był tam słupek.
Fakt: nieduży i lichy,
lecz i tak wlazł mu w kichy.

Dalej pisać nie mogę...
Przed oczyma, niebogę,
swemi mam aż do dzisiaj:
to jak spadał, jak wisiał...

Lecz, by smutnej powiastce
nadać blasku namiastkę,
prawdy dłużej nie kryję:
glajciarz ów nadal żyje!

W głowie tego nie mieszczę,
jakie można mieć szczęście?!
Jaki kredyt u Boga,
nim powinie się noga?

Niechaj jednak praktyka
z wiersza tego wynika;
niechże prosta nauka
do łbów kutych zastuka.

Nie dokazuj, glajciarzu,
nie skacz z klifu od razu.
Ukończ kursy, nauki,
potem próbuj tej sztuki

żeglowania w przestrzeni,
oderwania od ziemi,
ptasich umiejętności,
i... szacunku dla kości.

O Jasiu, co chciał dostać paralotnię

Rzecz to znana jest, że dzieci,
kiedy Wilii gwiazdka świeci
moc prezentów chcą otrzymać:
ten chce pieska, ów rekina,
ale Jasiu, stojąc w oknie,
czeka wciąż na paralotnię.
Bo słuchacze, znać wam trzeba,
że się Jasiu chce do nieba
wzbić na skrzydle paralotni,
choć na chwilę się ulotnić.
Jasiu to jest chłopiec mały:
rude włosy, duże gały,
portki wiecznie ubrudzone
i pomysły wciąż szalone.
Kiedyś, kiedy późna pora
wszystkich od telewizora
oderwała, Jasiu jeden
przejrzał coś z programów siedem.
Tutaj nuda, polityka,
goła pani z panem bryka;
tu się trochę zaciekawił,
lecz po chwili też przestawił.
I cóż widzi? Jejku, rety,
lepsze niż gołe kobiety!
Różne skrzydła, kolorowe,
wychodzące het, nad głowę,
jacyś ludzie kolorowi -
kask każdemu głowę zdobi!
Lecą wszyscy w różne strony,
Jasiu patrzy urzeczony.
"O mój Jezu, nie do wiary,
czy się gały przewidziały?"
Jasiu oczka swe przeciera.
Nagle słyszy prezentera:
"Mili wy telewidzowie,
sama młodość, samo zdrowie,
na zawodach wystąpiła.
Drużynowo zwyciężyła..."
Lecz nie słuchał Jasiu drogi:
zerwał się na równe nogi
i rzekł do się: "Niech mnie kopnie!
muszę dostać paralotnię!"
Odtąd myśli zaprzątnęła
tylko jedna ta idea;
mówił mamie, mówił tacie,
skutek ten, że dostał w gacie.
Lecz ta próba hartu ducha
obudziła w Jasiu zucha:
zaczął zbierać kieszonkowe
by zakupić skrzydło nowe.
Miesiąc później prosił mamę,
żeby chociaż używane.
Ale ona, jak to matka,
odesłała go do tatka.
Jasiu znowu dostał w gacie -
powód wszyscy dobrze znacie.
Dusza w nim się nie ugięła:
"Trzeba dalej kasę zbierać,
taszczyć złom, puste butelki,
przehandlować pasek, szelki;
swe potrzeby tłamsić skrycie.
Wieść oszczędne, skromne życie,
zbierać bilon i banknoty,
ostro wziąć się do roboty."
Przejaw tej premedytacji
stał się źródłem konsternacji.
Były kłótnie, pasem bicie,
Jasiu dalej marzył skrycie.
Tu się w starych coś złamało:
choć wiedzieli, że za mało
kasy na swój cel odłożył,
ojciec trochę mu dołożył.
Nie po dupie - do skarbonki.
"Ja myślałem, że ty bąki
zbijasz tylko godzinami.
Że i mnie, i matkę mamisz,
lecz cóż, widzę, że ty szczerze...
Zatem ja od dziś ci wierzę,
i popieram twe staranie,
co obwieszczę zaraz mamie!"
Mama najpierw pogderała,
syna, ojca obłajała,
w końcu rzekła: "Jasiu drogi,
jak obiecasz mi, że nogi,
ręce oraz rdzeń kręgowy
po lataniu będzie zdrowy,
moje masz błogosławieństwo!"
Jasiu krzyknął: "Jest zwycięstwo!"
i uściskał ojca, matkę;
ci zrobili zaraz składkę.
Pomyśleli, policzyli,
tak Jasiowi oznajmili:
"Jeśli do świąt ci nie przejdzie,
to gdy pierwsza gwiazdka wzejdzie,
pod choinką, cóż, istotnie,
może znajdziesz paralotnię."

***

Dziś Wigilia, Jasiu w oknie
stoi, patrzy jak świat moknie.
Ciemno, dżdżysto wszędzie wkoło,
lecz Jasiowi jest wesoło,
bo pod drzewkiem leży paka.
Duża paka, wielka taka!
Oczy Jasia roześmiane
oglądają tatę, mamę...

One year later.

Dziś Wigilia, Jasiu w oknie,
lecz na duszy mu markotnie.
Dzieci bawią się wokoło
a o kulach - niewesoło.
Kiedy dostał skrzydło nowe,
było bardzo wyczynowe:
cienkie linki bez oplotu
to początek był kłopotów.
Maksymalne wydłużenie -
więc zaliczył w końcu ziemię...
Dzisiaj ruszać mu się trudno,
siedzieć w domu smutno, nudno.
Nocą płacze do poduszki:
"Kiedyś miałem zdrowe nóżki,
żebra były też w komplecie.
Dzisiaj całe jest co trzecie!
Mili moi, dziś wam powiem,
szkoda ryzykować zdrowiem.
Gdy do ziemi niedaleko,
łacno staniesz się kaleką.
By uniknąć sytuacji,
nabierz nieco orientacji:
spytaj starszych, zrób notatki,
a zachowasz całe łapki,
wszystkie zęby, kształtną głowę,
zdrowe nerki i wątrobę.
Bacz, by zdrowia nie przehulać" -
radzi Jasiu, sam o kulach.

O Jasiu, co latał z napędem

Mili moi dobrodzieje,
tak się w życiu nieraz dzieje
że w niepamięć idą smutki
oraz przykrych zdarzeń skutki.

Jasio znowu uchachany
czas uleczył dawne rany,
zaś wizyty u dentysty
dały skutek oczywisty.

Dziś uśmiecha się szeroko
do słuchaczy puszcza oko
bo zawitał pomysł nowy
do Jaśkowej młodej głowy

"Smak ryzyka już poznałem
zęby z ziemi raz zbierałem
i w gipsowym pancerzyku
wiem, jak trudno zrobić siku.

Skoro'm nabył doświadczenie,
zaliczywszy wprzódy ziemię
i niczego się nie boję,
to postanowienie moje:

Głupi byłem, cwany będę
i od dziś tylko z napędem,
lub kosiarą, jak kto woli,
będę na glajcie swawolić!"

Butne słowa w czyn zamienić
to wyzwanie nie z tej ziemi
by motorek tak, jak trzeba,
woził Jasia na skraj nieba.

Najpierw udał się do tatka,
by pożyczył motor z Fiatka.
Tatko w czoło się popukał,
zatem Jasiu dalej szukał.

Może Skoda, albo Łada,
z mniejszym przecież nie wypada!
Ostatecznie choć z Trabanta,
bo mnie wezmą za palanta.

Okazało się, że duży
motor kiepsko będzie służył.
Więc rozsądnie, w dalszym cyklu,
skupił się na motocyklu.

Może Jawa, lub MZ-ka,
tu się przytnie, tutaj przetka,
coś dospawać, przylutować,
motor snadnie narychtować!

Kupił młotek, kombinerki,
nową tarczę do szlifierki,
kombinezon, okulary,
by ochronę oczom dały.

Po tygodniu zbrakło wiary -
Jaś podeptał okulary
Przeklął głośno próby głupie,
postanowił: "Napęd... kupię!"

Więc wyściubił oszczędności,
kredyt wziął u kilku gości,
w pociąg wsiadł o 7.10,
kupił SOLO 210.

Ojciec wybałuszył gały:
"Synu, napęd jest wspaniały!"
"Jak prześlicznie w słońcu świeci!"
- wtórowały ojcu dzieci.

Niecierpliwy Jaś okropnie
wyjął z szafy paralotnię.
Tę sławetną, która kiedyś
napytała chłopcu biedy.

Jaś zapomniał swe lamenty,
chodzi cały wniebowzięty.
Napęd przypiął, wlał benzynę,
przemądrzałą zrobił minę.

"Ode śmigła, ojcze drogi!" -
dzieci wzięły za pas nogi,
ojciec szarpnął, silnik prychnął,
krawat ojca wlazł we śmigło!

"O mój Jeezuu..!!!" zdążył wrzasnąć
, zanim śmigło na pół trzasło.
Odrzuciło Jasia, tatka,
zbiegła się gapiów gromadka.

"Nic to, nic to" - Jasiu woła,
ale sprawa niewesoła.
Krawat przy szyi ucięty,
ojciec z trawy wstaje zmięty.

"Nic, mój Jasiu, się nie stało,
tylko trochę zabolało.
Wszystkie członki zachowałem,
choć w łeb śmigłem oberwałem."

I w ferworze przedstartowym
Jaś ze śmigłem zapasowym
znów pod koszem się wytęża:
"Szybciej, ojciec, straszny ciężar!"

"Ode śmigła!" - Jaśko krzyknął,
ojciec szarpnął, motor prychnął,
kaszlnął, warknął, wziął obroty,
"Jazda, dalej, synku złoty!"

Jasio biegnie, gapie wrzeszczą,
nogi mu w kolanach trzeszczą.
Moment startu był już blisko
kiedy wdepnął w kretowisko.

Lecz dołożył nieco gazu,
w górę wzniósł się był od razu.
Lot wyrównał, wzniósł się jeszcze,
z rykiem śmigła tnąc powietrze.

Ochłonąwszy nieco teraz,
czuł że noga mu doskwiera,
co ją wyjął z kretowiska.
Patrzy, strach mu trzewia ściska,

bo na bucie ubłoconym
siedzi kret, na fest wnerwiony:
"Ty łobuzie, chuliganie
sprawię tobie tęgie lanie!"

Po czym wbija swoje zęby
prosto w ścięgno wyżej pięty.
Jaś się wije w różne strony
kret tkwi niczym przyklejony.

"Siedzisz nisko, na mym bucie,
więc zostawię cię na drucie
elektrycznym, czcza pokrako!
Czas, byś się nastawił na to!"

Jaś spikował wprost na kable:
"Mam cię, mały czarny diable!"
Cosik błysło, cosik trzasło,
światło nagle całkiem zgasło.

Lecz nie bądźcie przerażeni,
tylko kret jest dzisiaj w ziemi,
zdrów i cały w swojej norze.
Z Jaśkiem sprawa ma się gorzej.

Gdy nadleciał nad przewody
kret się rzucił w dół, do wody
rzeczki, która niżej bieży.
Kto nie widział - nie uwierzy.

Jasiu, w nogę fest pokłuty,
chwilę później wpadł na druty.
Zrobił zwarcie, dostał prądem -
w końcu nie jest Jamesem Bondem.

Była "R"-ka i strażacy
także mieli sporo pracy.
Potem chirurg na oddziale
przeszczep zrobił ciut niedbale

Więc po prawdzie, Jasiu młody
dość daleki od urody:
coś pomiędzy kupą łajna
a facjatą Frankensteina.

Teraz pora jest na morał:
Niegdyś gębą ziemię orał,
Dziś do ZOO wejść nie ma szansy -
Płoszy słonie i szympansy!

Zatem baczcie, moi mili,
byście się nie przysmażyli.
Omijajcie z dala druty,
a na krety - mocne buty.

Grzegorz Cioch
gzyl@poczta.onet.pl