Imprezy

Paralotniowe Zawody Internetowe 2000

Opis przelotu

Piotr Kośmider
Skrzyczne - Przybędza
10 km

Data i czas wykonania przelotu:

Sobota 2000.05.06, około 12:30-13:45

Dokładny opis trasy przelotu:

Start: Skrzyczne

Trasa: Równia (850 m npm), Ostre (930 m npm), Twardorzeczka, Radziechowy, Sot (612 m npm)

Lądowanie: Przybędza

Odległość: 10,0 km

Opis sposobu dokumentacji trasy:

Karty przelotowe - startowa i lądowania, podpisana przez świadka lądowania. Zdjęcie paralotni po wylądowaniu, ewentualnie opinie pilotów, z którymi odchodziłem na przelot.

Opis przelotu:

Nastał nowy dzień. Wyszedłem z mojego namiotu, czułem ze mam gorączkę, na domiar złego nad Skrzycznym widniał sporej wielkości cumulus, a było dopiero po 8. Na szczęście okazał się dobrym kumplem i wyniósł się znad szczytu, zostawiając w zamian kilku swoich mniejszych braciszków... wiał wiatr, pogoda była przelotowa, a ja stałem na wschodnim startowisku i, ciesząc się jak norka, rozkładałem sprzęt. Nagle tuż obok mnie nastąpił atak złowrogiej "trąby słonia" (a trzeba wiedzieć, ze bóstwo to jest niesamowicie podstępne, a zarazem wredne, jak konduktorzy PKP :-). UWAGA: bardzo łatwo pomylić ją z nienażartą termą!) - pilot na skrzydle Swinga został brutalnie pozbawiony złudzeń przez widowiskowy front-stall.

Skłoniło mnie to do refleksji nad odwiecznym dylematem paralotniarza: "start... albo... niestart - oto jest pytanie!". Polemika ta była jednak równie mądra, co retoryczna w swej wymowie, gdyż rozwiazanie "niestart" byłoby swoistym oksymoronem w tak nadzwyczajnie piękny, przelotowy dzień.

Zarzuciłem więc moje pancerne siodło na plecy. Na swe ręce wsunąłem czarne rękawice rodowe. Założyłem też hełm z przyłbicą na głowę, po czym chwyciłem mego rumaka bojowego za lejce rzędu A i zdecydowanym ruchem ściągnąłem je ku sobie. Koń gwałtownie skoczył, przeleciał nad moja głową i pogalopował dalej. Cóż miałem wiec robić... strzepnąłem go i ruszyłem za nim w pościg.

Powietrze było niespokojne (czegóż innego można się spodziewać - przecież trąba słonia gdzieś tam była...), wschodni stok Skrzycznego stał się wielkim polem antygrawitacyjnym. Założyłem duży krąg w takt ryczącego waria. Kurka - pomyślałem - ten komin ma chyba z 70 metrów średnicy!

Nawiasem mówiąc, nawet mi to za bardzo nie przeszkadzało. :-) Noszenie było stabilne i rosło wraz z wysokością. W ten oto sposób wyjechałem pod podstawę chmur (1200-1300 nad startem). Beztrosko bawiłem się pod chmurą i wtedy zobaczyłem Marka (jednego z twórców naszego Bolilol division) - nie wyglądał najlepiej, orząc nogami po czubkach drzew nad Małym Skrzycznym. Nie przeszkodziło mu to jednak, żeby dokopać mi jeszcze tego samego dnia 19-kilometrowym przelotem!

Nacieszyłem się cudownym widokiem, ale jako że okolicę z tego miejsca widziałem już nie po raz pierwszy, postanowiłem obejrzeć to z innego miejsca. Obróciłem się więc plecami do wiatru i odszedłem na pierwszy przelot w życiu. Wszystko było cacy, aż do Równi. Za tą górką rozpoczął się pas nieustannego duszenia. Instynktownie odbiłem na wschód, aby moc lądować na dużym lądowisku. To był okrutny błąd. Sromotna klęska i porażka - jak się później przekonałem.

Topiłem niemiłosiernie, a perspektywa bezproblemowego lądowania wcale mnie nie pocieszała.

Zrobiłem zwrot myśląc, ze znajdę jakieś noszenie nad Ostrym. Niestety, nic z tego - lecąc +/-100 metrów nad szczytem, doznałem tylko jednego, wątpliwej jakości "pierdnięcia" termicznego. Czułem się, jakby ktoś powiedział do mnie "Panu już podziękujemy". Na szczęście duszenie się skończyło, wiec postanowiłem wyżebrać jak najwięcej cennych metrów przelotu. Darłem wiec do przodu, mijając Twardorzeczkę i Radziechowy, powtarzając sobie, ze nie liczy się, gdzie wyląduję - liczy się, ile przelecę. Moja wysokość była raczej opłakana, i bardziej zasługiwała na miano "niskości", kiedy dotarłem nad górę Sot. Nic wtedy nie zapowiadało, ze zrobię choćby 0,1 km więcej, gdy nagle poczułem leciutkie przeciążenie, a wariometr zaczął radośnie drzeć się wniebogłosy. Czułem się jakbym wygrał los na loterii. Jak przegrany, któremu dano drugą szansę. Komin był wąski i niemiłosiernie porwany, w końcu opuścił mnie i pozostawił w duszeniu. Jednak te kilka kółek pozwoliło mi polecieć dalej wzdłuż linii wysokiego napięcia i przeskoczyć kolejny garb. Tym razem byłem na tyle nisko, że zacząłem szukać lądowiska. Wyszukałem idealne - jakieś 20 na 30 m. Zrobiłem ładne podejście i... nagle zrozumiałem swój błąd - to nie była trawa! Przed oczami stanął obrazek: chłop biegnący, żeby nabić mnie na widły, a ja szarpię się w młodym zbożu nie mogąc odpiąć uprzęży... Reakcja była szybsza, niż myśli.

Nisko zaciągnięta sterówka nieomal spowodowała zerwanie strug, ale ja znałem granicę, za którą czai się otchłań spirali negatywnej. Sytuacja była dobra, ale nie beznadziejna: miałem wiatr w plecy, po lewej linie bardzooo wysokiego napięcia, a po prawej, jak się później okazało, linie tylko średniego napięcia. Było jeszcze coś... na mojej drodze ku malej zielonej polance stał rząd drzew.

Z moich wstępnych obliczeń wynikało, ze jestem na kolizyjnym z tymi liściastymi bydlakami. Na Boga, kto je tu posadził????? - przeleciało mi przez myśl idiotyczne pytanie. Lądowanie było... hm... SZYBKIE. Moje obliczenia niestety nie zawiodły i żeby wylądować, musiałem uprzednio potraktować jedno drzewo z buta, nie żebym miał coś przeciwko drzewom!!! My, paralotniarze, wręcz uwielbiamy wyczyniać rożne cuda, dwoić się i troić, tylko po to, żeby nie przywalić w jakieś przy lądowaniu!

Nic to jednak, bo zrozumiałem, czego mi brakowało w paralotniarstwie - PRZELOTÓW! To najwyższy stopień wtajemniczenia, kwintesencja latania na paralotni.

Piotr Kośmider
elpilote@kki.net.pl