Gradient Esprit
Monte Grappa International Flight Meeting
Czwartek 2000.04.20, około 13:30
Start: Antenne Mori
1 PZ: Camisino Rivit
Lądowanie: Possagno Tempio Canova
Odległość: 46,9 km
Dokumentacja z zawodów
Po przyjeździe na start nie miałem zbyt dużo czasu na przygotowanie sprzętu, gdy tylko wysiadłem z autokaru zaczął się briefing. Po zapoznaniu się z trasą i odebraniu filmów, w pośpiechu trzeba było przygotowywać sprzęt. Podpiąłem się i cierpliwie czekałem na swoją kolej. Przede mną rozłożony był Tobi i Jary, którzy wystartowali jako jedni z pierwszych. Ja, Lucjan i Krzysztof wystartowaliśmy po nich. Zaraz po starcie wpadłem w komin, dzięki któremu zrobiłem podstawę. Teraz mogłem przyłączyć się do wyścigu. Wcisnąłem speeda i wpadłem jak kamień w wodę, po prostu był totalny ki..el. Spadałem tak jakieś 1000 m - no to już po mnie, pierwsze większe zawody, a ja wyląduję tuż pod startowiskiem, W tej samej chwili usłyszałem delikatne pikanie variometru. Ocalony!!! - wrzasnąłem i zacząłem je dokręcać. Noszenie nie było duże, bo aż 1 m/s, po takiej stracie wysokości to było coś. Lecz moja radość nie trwała długo. Noszenie tak jak się nagle pojawiło, tak też i znikło. I znowu tracę wysokość, wciskam belkę, aż tu nagle usłyszałem odgłos pękającej linki. Szybko spojrzałem na skrzydło, ale ono było w porządku, spoglądam do przodu i widzę jak linka od speeda powiewa koło mojego lewego ucha. - No to pięknie!! Co ja takiego zrobiłem, że to mnie spotyka? Spokojnie pomyślałem - aby tylko do pierwszego punktu zwrotnego. Dalej już będzie z wiatrem. I tak leciałem z żółwią prędkością do pylonu startowego. Dotarłem do niego, gdy oba ramiona kąta były już zgięte. Po zrobieniu fotografii zacząłem kierować się w stronę góry, gdzie mogłem zrobić potrzebną wysokość.
Po doleceniu do zbocza, bez większych trudności odzyskałem wysokość. Gdy skończyłem, ruszyłem do drugiego punktu - Possagno. Podczas powrotu nie miałem większych niespodzianek, aż do chwili, kiedy znalazłem się w pobliżu Bazyliki. Znalazłem komin, który wywindował mnie na 1800 m - teraz mogę lecieć nad punkt i spokojnie wrócić. Gdy odleciałem od góry, moja pewność malała z każdą chwilą - stałe 4 m/s duszenia. Teraz to już naprawdę po mnie, nic mnie nie uratuje - tak też się stało. Nad Bazylikę doleciałem na jakichś 150 m. Szybko zrobiłem zdjęcie i szukałem miejsca do lądowania. Nie chciałem lądować na pobliskiej łączce, gdyż rok temu Sosna siadając na niej zwichnął sobie nadgarstek. Więc odleciałem jakieś 200 m i wylądowałem na pastwisku pomiędzy dwoma jabłoniami i przed szybko uciekającym cielakiem.
Szybko spakowałem sprzęt i oddaliłem się z pastwiska, by nie spotkać się z mamą cielaka. Doszedłem do głównej drogi, gdzie spotkałem włoskiego pilota. Czekał on na swojego brata i zaproponował, że mnie podwiezie na camping. Tak właśnie skończył się mój pierwszy dzień zawodów.
Rafał Pachulski
pachulak@interia.pl