Imprezy

Paralotniowe Zawody Internetowe 2000

Opis przelotu

Sławomir Kaczyński
Chrcynno - Zasonie
20 km

Paralotnia:

FreeX Oxygen L

Data i czas wykonania przelotu:

Poniedziałek, 3 kwietnia 2000, start 15:45, lądowanie 16:30

Dokładny opis trasy przelotu:

Start: lotnisko w Chrcynnie, wyciągarka stacjonarna

Lądowanie: Zasonie, gmina Nowe Miasto, okolica domu Sołtysa

Odległość (wg GPS): 20,0 km

Opis sposobu dokumentacji trasy:

Pełna dokumentacja jak do Pucharu Przelotów,

Karta Startu, zdjęcia w powietrzu i po wylądowaniu, Karta Lądowania z podpisem świadka.

Start: świadkowie - Japończyk z bratem, Mike-Tango, .........

Lądowanie świadek : Dariusz .............

Ponadto: barogramka i TrackLOG z GPSa

Opis przelotu:

Tak, to był TEN dzień, długo oczekiwany.

Od prawie miesiąca czekam na przelotową pogodę we Włoszech, Jest tam coraz gorzej, a może u nas dam radę polatać. Na poniedziałek umówiłem się z Japończykiem na 14. Do pracy pojechałem już z glajtem, niestety zapomniałem komórki, a to bardzo przydatny gadżet na przelotach - w drodze na lotnisko muszę jeszcze zahaczyć o dom. Mam już tylko 35 minut do umówionej godziny, a do przejechania jeszcze 50 km przez miasto i okoliczne wsie. Jadę "ile fabryka dała". Dojeżdżam na lotnisko w Chrcynnem i... "kopara" mi opada - bus Japończyka właśnie opuszcza lotnisko i kieruje się do Warszawy.

JAK TO! Czyżby wiatr był za silny? NIE, przecież przejeżdżałem koło Zalewu, fala owszem była, ale białych grzyw nie widziałem - na deskę wieje za słabo, czyli można latać... Po chwili wszystko się wyjaśnia - Japończyk pojechał tylko po fajki.

Mam chwilę czasu, na wszelki wypadek rozpisuję przelot otwarty, robię zdjęcie karty, sprawdzam baterie w wariu i GPSie. Pojawia się Japończyk z bratem, wyciągamy z hangaru wyciągarkę, ustalamy miejsce startu, kierunek holowania i wyciągarka jedzie na swoje miejsce. Czas leci, a wiatr jakby się wzmaga, Japończyk patrzy na mnie niczym Prowadzący z "Milionerów", sprawdzający czy jest to moje ostatnie zdanie, bo teraz to już naprawdę dobrze wieje. Startuje, jest już późno 15:40, ale słońce wciąż świeci i cumulusiki, choć malutkie, też są.

Hol przebiega w miarę spokojnie, nie ma uskoków wiatru, a wyciągarkowy mówi, że nawet lina się nawija. Jest OK. Dostaję luz na 550 metrach, wyczepiam się, ustawiam się pod wiatr i sprawdzam, czy mam postępową - jest jakieś 7 km/h. Opowiadam wszystko łącznie z temperaturą kolegom na dole - może jeszcze ktoś będzie chciał polecieć. Niestety, Oni mnie nie słyszą - nie sprawdziłem PTT, guziczek się popsuł, bo 4 miesiące nikt go nie naciskał.

Powietrze wokół mnie wyraźnie żyje, tu gdzieś muszą być noszenia, robię pierwsze kółka. Nic z tego - bardziej w dół, niż w gorę, straciłem już 100 m i jestem na skraju lotniska. Trafiam pierwszy komin - jest wąski. Gdy zaczynam każde kółko, mam 2 do góry, a kończę na minus - nie sposób tego wycentrować, ale idę mozolnie do góry, odrabiam 100 m. Pod sobą widzę, jak krąży "profesor" - ciekawe, jak on sobie radzi w tej poszarpanej termice? Radzi sobie dobrze, bezsprzecznie jest lepszy, robimy dwa kółka i jesteśmy na zbieżnych kursach, komina nie oddam, wyciągam aparat i robię parę zdjęć "profesora", który wypchnięty z komina odchodzi na przelot z bocznym wiatrem.

Gdy chowam aparat, doznaję olśnienia - zaraz, przecież rozpisałem przelot, a dokumentacja? Szybko robię zdjęcia: lotnisko, skrzydło, plecy. Noszenia się skończyły albo zgubiłem, wciąż jestem niewysoko - niecałe 600 m, na lotnisko pod wiatr już nie wrócę, czas ruszyć na przelot w poszukiwaniu lepszych noszeń. Z tym wiatrem znacznie zwiększam zakres penetracji, szkoda, że tylko w jednym kierunku. Szybko znajduję kolejne noszenia, są już szersze, udaje mi się już całe kółka robić w noszeniu, noszenia dochodzą do 2,5 m/s. Osiągam 800 m i koniec, rzucam się w różnych kierunkach i nic - ciągle maksimum 0 do 0,5. Znów odchodzę z wiatrem i łapię 4 do góry, jest jak w bajce, muszę się tylko kręcić. Bajka trwa chwilę, już w trochę słabszych noszeniach wjeżdżam na 1000 m i znów wszystko się kończy w słabych noszeniach zyskuje jeszcze 70 m. No, teraz już można myśleć o przelocie. Do podstawy wprawdzie jeszcze mi brakuje, ale nie mam już cierpliwości rzeźbić w zerkach, może gdzieś obok czai się kolejna czwórka. Lecę po prostej z wiatrem, na GPSie mam ponad 65 km/h bez speeda, już się zastanawiam, czy zrobię dzisiaj 40 km, gdy słyszę buuuu. To nic myślę, po buuu zawsze jest pipipi, musi być równowaga. Tego dnia nie było równowagi. Duszenia towarzyszą mi już do końca, momentami osiągają 4 m/s. Jakieś 200 metrów nad ziemią powietrze znów ożyło, ale jest bardziej agresywne, w dzikich podskokach robię parę kółek, chwila nadziei szybko mija - to nie komin, lecz rotor pomiędzy dwoma warstwami powietrza o różnych prędkościach. To już koniec, lądowisko już mam wybrane, bez drutów i z dala od wysokich drzew, a i do drogi niedaleko, muszę tylko dociągnąć ostatnie 500 m do równego wyniku 20 km.

Po wylądowaniu, gdy fotografuję skrzydło, pojawia się świadek. Jest fachowcem - kiedyś na jego polu lądował szybowiec. W zamian za adres i podpis opowiadam mu o paralotniach i pokazuję różne gadżety jak wario i GPS, na koniec wyjmuję telefon (warto było po niego wrócić do domu) i dzwonię po transport. Przyjeżdża po mnie młody Tobiszewski - nie polatał dzisiaj. Po moim starcie wiatr się jeszcze bardziej nasilił, nawet Lucjan odpuścił start.

Było to moje miękkie wejście w sezon - na początek nie za dużo, ale na pierwszy lot w sam raz. Chyba znów zapowiada się dobry rok. Chrcynno już działa.

Sławomir Kaczyński
pronum@polbox.pl