Opowieści paralotniowe

Jak glajt babę uczył latać

Baba, jak to baba. Na dźwięk słowa "paralotnia" dostaje dreszczy i zaczyna podwójnie widzieć. Widzi wtedy różne rzeczy: a to jej chłop na drutach, a to jej chłop na drzewie przebity gałęzią, a to chłop na polu z potrzaskanym kręgosłupem... Taaak - kobiety widzą różne rzeczy...

Ponieważ moja połowa w niczym nie odbiega od reszty, więc coby mnie upilnować wybrała się ze mną na lotnisko. Ot, profilaktycznie - a nuż mu się coś przydarzy i będę mogła powiedzieć "A NIE MÓWIŁAM...", albo przyszwenda się jakaś nachalna wielbicielka paralotniarstwa... Chłop nie pies - trzeba go pilnować.

No więc jesteśmy na lotnisku i ćwiczę alpejkę - wiatr mizerny i jak już postawię glajta, to on zaraz łuuups na dół - i tak w kółko, przez trzy godziny. W czwartej podkrada się do mnie moja wspaniałość i pyta niewinnym tonem, czy może spróbować.

Zatkało mnie jak czeskim knedlem, ale co tam - ubrałem w uprząż, pozapinałem, kask na głowiznę, taśmy w jedną, sterówki w drugą. Tłumaczę, że ma czekać na wiatr itd. - wiecie, jak to jest. Przyszedł podmuch - moja połowa traach za taśmy - ale za długo i glajt z impetem przywalił za nią w glebę. Później druga próba, trzecia... o kurczę, przestałem liczyć, a moje wspaniałości walczy z glajtem jak lew. W końcu staję za nią i pomagam chwycić za taśmy - ciągniemy za taśmy, glajt jak trza idzie do góry, stabilizuje się - no więc puszczam kobietę i mówię: "radź sobie sama". Nagle przychodzi podmuch, słyszę rozpaczliwe "AAAaaaaach!", patrzę, a moja kobieta zaciąga sterówki w podmuchu - glajt pręży się jak gepard do skoku i odrywa moją piękną od gleby na jakieś 50 cm przenosi o jakieś cztery metry z wiatrem, po czym cały zespół ląduje zaskakująco delikatnie na matce Ziemi. Glajt spokojnie opada przykrywając całkowicie mojego nieszczęśliwego pilota.

Adrenalina parowała z niej jeszcze przez godzinę.

Boję się myśleć, co będzie, jak zaczną się kursy...

Robert Całka
r.calka@inexim.com.pl