Opowieści paralotniowe

Z wizytą u babci

A co tu się chwalić! Dałem wtedy dupy jak parowóz...

Wyłącznie do perfekcji opanowane lądowania, refleks godny Spidermana i stalowe nerwy jak u Jamesa Bonda (nie wspominając już o zdolności podejmowania błyskawicznych decyzji niczym por. Borewicz z "07 zgłoś się") ocaliły mnie przed niechybnym i sromotnym uwieszeniem się na drzewie...

A było to tak...

Wystartowałem z lotniska Kąkolewo, pokrążyłem chwilkę, a że było bardzo spokojne powietrze, zdecydowałem się na odejście nad miasteczko na naprawdę (naprawdę!) małej wysokości, pokładając duże zaufanie w sprzęt i własne umiejętności... :))

Przelatując nad (a może to było pomiędzy) drzewami, pomyślałem, tak tylko na chwilę, o tym, że jak ostatnio dekompresator w głowicy wymieniałem, to go chyba ciut za mocno starałem się przykręcić i tak trochę chyba go w końcu przekręciłem (a nie miałem wtedy przy sobie dynamometrycznego klucza, którym zazwyczaj to robię).

Dekompresator na to - jakby telepatycznie odebrał moją myśl! - wystrzelił pięknie z głowicy a wówczas silnik, pozbawiony jakiejkolwiek kompresji, mimo moich usilnych błagań i modlitw (m.in. nawet do pana Lilienthala, co przeważnie skutkowało!), nie wiedzieć czemu, stanął.

Czasu było naprawdę mało (od tamtej pory nisko latam wyłącznie wtedy, gdy naprawdę muszę - np. na zawodach czy nad lotniskiem), a miejsca w zasięgu były trzy: ulica (taka zwykła, jak to na wsi) z drutami po obu stronach (i chyba jeszcze poprzecznie telefoniczne były), podwórko u jakiegoś chłopa (kury, prosiaki, psy, gnojówka wszędzie po kostki i tym podobne atrakcje dla mnie, a w szczególności dla mojego skrzydła) lub mały placyk pomiędzy drogą, jakimś rowem z wodą, i tymże podwórkiem. Jak się domyślacie, to miejsce właśnie wybrałem. Na podjecie decyzji, które miejsce wybrać, traci się zwykle najwięcej czasu - ja miałem na to jakieś 1/2 sekundy.

Po wylądowaniu (trudno to coś wylądowaniem nazwać - po prostu tam się zwaliłem) podbiega do mnie jakaś babina i mówi: Panie kochany! To wszystko moja wina! To ja tak do Pana machałam - tylko ze ja żartowałam! Nie wiedziałam, że pan to poważnie tu wyląduje! I jeszcze jak tak pomachałam, a tu jak nie huknie! I pan wylądował! Mój Boże!

Coś jeszcze mówiła, ale nie wiem, bo zacząłem szmatę zbierać i przerwałem jej tymi słowy: No... jak ktoś macha, to ja zawsze ląduję! Czemu mam nie wylądować?

Babinie jakby kamień z serca spadł, a ja sromotnie powlokłem się na piechotę na lotnisko razem ze szmatą, napędem i uczuciem, że znowu tym razem się udało, a w dodatku bogatszy w nowe doświadczenie, z rożnymi myślami w głowie...

Mój Boże... Stary a głupi...

Nie latajcie nisko i powoli...

Wojciech Dynamit Pierzyński
tntsport@complex.com.pl