Opowieści paralotniowe

Po drugiej stronie podstawy

Dyskusje na Grupie - fajna rzecz, ale nic nie zastąpi spotkania oko w oko. Łatwiej się dogadać - od razu widać, kiedy ktoś żartuje, lub kiedy należy szybko coś wyjaśnić, by zapobiec nieporozumieniom. No i piwo, które w rozsądnych ilościach łagodzi obyczaje. Lubię te spotkania.

Nazajutrz po obfitującym w burzliwe dyskusje wieczorze wychodzimy na górkę. Od razu widać, że latania będzie dzisiaj po pachy - jeszcze nie ma południa, a cumulusy już elegancko wypiętrzone... Tylko wieje na mój gust trochę za mocno. Innym to nie przeszkadza - startują jeden po drugim. Trochę żagla i już wkręcają się pod chmurę. Na szczęście pojawiają się krótkie przerwy między podmuchami. Czekam, aż staną się częstsze i dłuższe i wtedy sobie spokojnie odpalę. Na razie nie ma co - na zawietrzną mnie raczej nie wydmucha, ale to wstyd dać się przeciągnąć po startowisku... Ślady po kanaryjskim żużelku do teraz widać, więc wiem, co mówię.

Po niecałej godzinie ziemia parzy mnie już tak bardzo, że postanawiam nie zwlekać. Rozkładam szmatę, odpoczywającą dotąd "w kapuście" pod drzewem, sprawdzam wszystko, chwytam deltki w jedną rękę i czekam. Otwory w kasku potęgują szum wiatru, co nie ułatwia mi decyzji. Wreszcie szum nieco przycicha. Rzut ciałem do tyłu, podciągam deltki pod brodę, korekta wolną sterówką, robię dwa kroki w stronę wstającego skrzydła i już po bólu. Chwila na wyczucie powietrza, obrót i... prawie nie muszę biec. Już lecę. Sterówki lekko ściągnięte i ciałem w prawo, na żagiel. Już jestem powyżej startu.

Pikawa wydaje serie trzasków - noszenia "plus minus zero". Myślałem, że będzie lepiej. Ale dobre i to. Czasem zdarza się dłuższy, jednostajny pisk - staram się zapamiętać miejsce, gdzie wystąpił i wracam tam, kiedy się skończy. Szkoda, że po tonie varia nie da się dokładniej wyczuć siły noszenia, ale czegóż się spodziewać po pudełku za 120 zł... I tak już parę razy dowiodło swojej przydatności.

Tutaj może być trudno. Jak rozpoznać, że to noszenie pochodzi od żagla, a tamto od termiki? Krążyć jeszcze nie mogę, bo za blisko do stoku. Wyjść do przodu nie chcę, bo jak nie znajdę bąbla, to klapnę gdzieś na dole i tyle z tego będzie. Pozostaje cierpliwie rzeźbić.

Tak zarabiam metr za metrem. Mam już prawie poziom szczytu. Po lewej grań jest niższa i jest już pode mną. Przelecę tam. Powyżej grani można już spokojniej zakrążyć - wtedy grozi mi najwyżej zawietrzna, a nie uderzenie w zbocze.

Spoglądam w górę szukając gościnnego cumulusa. No, który pierwszy? Jest ich sporo, blisko siebie i ładnie wypiętrzonych. Chyba łatwo będzie się załapać. Tylko wiatr jakiś się zrobił silniejszy... Coraz częściej muszę odwracać się prostopadle plecami do stoku, żeby się do niego za bardzo nie zbliżyć. Podkładam pod nogi belkę speeda, do tej pory spokojnie spoczywającą na rzepach pod uprzężą. Jakoś nie lubię tego wynalazku - wolę swobodnie machać nogami. Ale może teraz będzie musiał się przydać.

Nagle słyszę w radiu, że chłopaki się dobrze bawią. Znowu sprawdzają, kto najszybciej będzie opadał w spirali. Ktoś pokazuje spiralę na klapach. Chyba Dynamit, bo kiedyś o tym pisał i ludzie mu za bardzo nie wierzyli. Po głosie nie poznaję, bo słabo słychać. Zaraz... a może oni już wylądowali i znowu zabawiają się jak kiedyś Isiu z Chudym na Żarze? Wtrącam się do rozmowy, że jak się będą tak licytować, to znowu ktoś napisze o nich we wstępniaku. Chyba nie słyszą, bo nagle ucichli. Albo raczej siedzą w knajpie z radiami w łapach i skręcają się ze śmiechu - nikt nie chce odpowiedzieć, bo od razu wyjdzie, że to kawał.

Nagle ziemia odjeżdża do przodu. Ale zawiało! Co za mną? No tak, to już to obniżenie, do którego się skradałem. Nie spodziewałem się, że efekt dyszy będzie taki silny. Wyprężam się, stopniowo wciskając speeda do końca. Nic z tego - dalej jadę do tyłu, Jestem już za granią, na zawietrznej, ale sporo powyżej szczytu. Mógłbym założyć klapy, ale raczej i tak nie wyjdę do przodu - za mocno wieje, więc wjechałbym prosto w rotory. Nie ma czasu na zastanawianie się - trzeba wiać nad rotorami. Odwracam się z wiatrem. Jak to było z tą biegunową? Jak z wiatrem, to zmniejszyć prędkość. Puszczam speeda i lekko zaciągam sterówki. Ale prędkość! Szukam miejsca do lądowania. Wybieram pole dość daleko przed sobą, chyba już poza zasięgiem najsilniejszych rotorów. Jeśli tam też tak wieje, to trzeba będzie lądować na skrzyżowanych taśmach, żeby nie wyrżnąć na plecy. Taaaaak, z pewnością tam dolecę. Zaraz, przelecę!

Wsłuchuję się w ton varia. Czasem trudno ocenić, czy piszczy "na wznoszenie", czy "na opadanie" - dźwięki nie różnią się zbytnio. Kiedy następują bezpośrednio po sobie, to nie ma problemu, ale taki jednostajny ton... Nie mam pewności. Rozglądam się po okolicy. Perspektywa się zmienia - jednak się wznoszę! Tylko od czego? Patrzę w górę - nade mną niebo jest całkowicie zasnute. Ciemnieje nieco z przodu. Nie zauważyłem tego walcząc z wiatrem i wypatrując przeszkód na ziemi.

A może to jeszcze nie Cb? Wykładam się na bok i stopniowo dociągam sterówkę. Świat wiruje coraz szybciej, vario nie przestaje piszczeć, trudno ocenić sytuację. Nie tędy droga. Trzeba będzie założyć klapy. Wyprowadzam, otwieram obie boczne kieszenie, szukam rękawiczek. W tym momencie ogarnia mnie szarość.

Mokro i nieprzyjemnie, nic nie widać, ale skrzydło cały czas jest wypełnione, chociaż mocno się buja. Dynamit mówił przez radio o spirali na klapach - czyżby jednak to było na serio? Ich też złapało? Zakładam po cztery linki i odchylam się na bok. Nie, to jest nie do wytrzymania nawet w rękawiczkach. Wracam do normalnej pozycji, wyciągam z kieszeni zapasowy karabinek, wieszam go na taśmie piersiowej, jeszcze raz zaciągam klapy i wczepiam linki w karabola. O dziwo, nie ma frontsztala. Zakręciłem się już tak, że w ogóle nie rozróżniam kierunków. Wszystko wokół jest jednolicie szare. Spróbuję ostatniej spirali. Vario przestaje piszczeć, zaczyna ćwierkać, ale tylko na chwilę. Znowu piszczy.

Nagle potężne uderzenie, jakby ktoś spadł mi na czaszę. Frontsztal z przejściem do motyla. Po sekundzie skrzydło wypełnia się z hukiem. Natychmiast odpuszczam spiralę, znowu seria dziwnych manewrów, wreszcie względny spokój. Dwie środkowe linki A zerwały się tuż pod galerią i leżą mi na ramionach, powiewając gdzieś z tyłu. Czasza zmarszczona na środku, ale chyba stabilna. Klapy zostały zaciągnięte i musi tak zostać. Jeśli nie mogę uciec w dół, to spróbuję bokiem.

Kierunek dowolny - i tak nie wiem, gdzie jestem. Układam się możliwie równo w uprzęży, oddaję całkowicie sterówki, sprawdzam, czy karabinki są równo. Nawet jeśli będę latał w kółko, to w tym układzie okręgi będą największe. Co jeszcze mogę zrobić? Tylko odciąć skrzydło, ale ryzyko jest zbyt duże. Mogę się rozkręcić jak Elektrycerz, a nawet, jeśli uda mi się rzucić pakę, to nie wiadomo, czy ona wytrzyma otwarcie przy takiej prędkości. No i czy przeciążenie nie złamie mi karku. Nie, nie zrobię tego. Przecież ten Cb nie rozciąga się w nieskończoność! MUSZĘ dotrzeć do jego brzegu!

Wypatruję, czy z którejś strony szarość nie zacznie się rozjaśniać. W pewnym momencie rzeczywiście, jakby pojaśniało, ale tylko na chwilę. Chcę tam skręcić, ale powstrzymuje mnie nagła myśl: błyskawica! Wleciałbym w sam środek piekła. Odwracam się tyłem do kierunku, w którym przed chwilą chciałem lecieć. Nic to nie daje - odblask kolejnej błyskawicy pojawia się wprost przede mną. Następne z prawej, z lewej, wszędzie. Na dodatek robi się naprawdę zimno. Z tego wszystkiego kulę się w uprzęży i obejmuję rękami. Sterówek i tak nie ma sensu trzymać. Szum wiatru, ryk błyskawic i pisk varia stają mi się coraz bardziej obojętne, jakby "z innego filmu". W szarości, którą mam przed oczami, próbuję rozpoznawać jakieś kształty bez sensu. Tylko zimno jest przeraźliwie wyraziste. Już nie mogę! Biję rękami po bokach, rozcieram uda. Nic się nie liczy, tylko zimno. Jestem potwornie zmęczony. Czuję, że zasypiam. Wystarczy moment, mrugnięcie oka, i budzę się przerażony. Jak zzzzimnoooo....


Ciepło! Hmmm, tak, jest ciepło! Cicho i spokojnie... Otwieram oczy. Miejsce wszechogarniającej szarości zastąpiła biel. Wrażenie jakby dość znajome, ale w tej chwili nie jestem w stanie myśleć. Gdzie jestem, co się stało... później się nad tym zastanowię.


- Obudź się wreszcie! Ile można spać? - skąd ja znam ten głos? Budzę się powoli.

- No, nareszcie! - rozpoznaję Paradajza. Jestem kompletnie otumaniony, ale rozpoznaję.

- Co się stało? - pytam.

- Wciągnęło nas w chmurę burzową. Teraz spotkaliśmy się tutaj. Wszyscy już się pozbierali, czekamy tylko na ciebie. Kiedy tu dotarłeś, wyglądałeś naprawdę marnie. Jak wychodziłeś, na klapach?

- Tak... Na klapach też... Ale w sumie to nie wiem.

- Ja kręciłem jakieś wściekłe spirale... Ciężko było. Uriuk nawet się odcinał - też tu jest!

- Czyli nie było o co się kłócić. Każdy sposób jest tak samo dobry... - zażartowałem zadowolony, że nie będę musiał przyznawać nikomu racji.

No tak, szpital. Tego należało się spodziewać. Nic nie pamiętam. Jak tu trafiłem? Jakim CUDEM? Ale tu miło. Jasno i czysto. To chyba nie u nas. Gdzie nas wywiało? Do Austrii? Niczego nie widzę wyraźnie, chyba jeszcze się dobrze nie obudziłem z narkozy jakiejś, czy co... Słyszę głos Paradajza, który na chwilę wyszedł:

- Chodźcie, obudził się!

Po chwili pojawia się w towarzystwie Dynamita i Uriuka. Miło widzieć ich w jednym kawałku.

- Czołem, zdobywcy przestworzy! Dynamit, słyszałem przez radio, że pokazywałeś kolegom spiralę na klapach.

- No... Ale i tak mnie zjadło. Przez te wygłupy nie zauważyliśmy, co się święci.

- Uriuk, Paradajz mówił, że ciąłeś taśmy! Nie szkoda ci było Gradienta? Bo chyba go już nie znajdziesz...

- Nie ciąłem, tylko wypiąłem. Mówiłem wam, że to jest możliwe. Ale wszystko mi jedno, nie wracam do latania. Są lepsze rozrywki.

- Fakt - przytaknął Dynamit.

- No co wy?! - nie mogłem uwierzyć. - Jedna przygoda i koniec? Przecież w sumie nic się nie stało! Ja, jak tylko stąd wyjdę...

- Nie mów hop! - przerwał mi Paradajz. - Jak się na dobre obudzisz...

Nie dokończył, bo z kolei jemu przerwał telefon. Paradajz odebrał.

- No cześć... Tak, właśnie się obudził, ale jeszcze za bardzo nie kontaktuje. A co u ciebie? - spojrzał na nas rozpromieniony, słuchając rozmówcy. - No dobra, będziemy. Na razie!

Odłożył słuchawkę i radośnie oznajmił:

- Dzwonił Bogdan. Zaprasza nas do siebie. Mówił, że nauczy nas nowych przyśpiewek.

- Co jest grane? - pytam, oburzony ich spokojem. - Przerzucacie się z latania na jakieś przyśpiewki? Co to za Bogdan? Czytałem o jednym Bogdanie od przyśpiewek, ale on...

W tym momencie jasność panująca wokół wypełniła każdy, nawet najciemniejszy zakamarek mojego umysłu. Dynamit i Uriuk przyglądali mi się wyczekująco, a Paradajz patrzył z tryumfalnym uśmiechem. Sytuacja stała się przeraźliwie jasna, ale jakby na wszelki wypadek zapytałem:

- Chłopaki, GDZIE MY WŁAŚCIWIE JESTEŚMY...?

Rafał Miszczak
rav@pol.pl