Opowieści paralotniowe

Jak to głupi myślał,
że jest strasznie mądry*

Colok
Autor opowiadań, Colok, w naturalnym środowisku

Motto:
Mając napęd ma się niesamowite możliwości (zabicia się)

Oba opowiadanka dają przykład, jak to głupota zwycięża nad małym rozumkiem

Lot we mgle

Będąc strasznie napalonym na latanie, postanowiłem polatać z napędem we Władysławowie. Mgła była straszliwa (widoczność 100 m) we wszystkich płaszczyznach. Meteo zaklinało się, że górna podstawa sięga 300 metrów. Postanowiłem wystartować, wzbić się ponad mgłę i polatać sobie - tak też zrobiłem. Lecę... lecę... i nic nie widać. Mleko było dookoła. Gdziekolwiek spojrzałem, nie widziałem NIC!!! W pewnym momencie nie widziałem nawet, gdzie jest góra, a gdzie dół. Postanowiłem wylądować, bo strach mnie obleciał. Oddałem gaz i opadam na dół. Oczy wielkie - wypatrują, aby nie nadziać się na jakieś drzewo lub komin. Zaczęło ciemnieć na dole, więc zwiększyłem uwagę maksymalnie, bo widoczność była naprawdę kiepska. Patrzę a tu pode mną morze! Przed oczami pojawił mi się obraz pustego baku paliwa i pewna śmierć. Latam więc w koło, jakieś 20 metrów nad powierzchnią morza i próbuję określić kierunek wiatru (wiało przy starcie leciutko od morza). Morze przypominało jezioro, żadnej falki. Zacząłem pluć przed siebie, aby określić kierunek wiatru. Musiałem przy tym oddawać całkowicie gaz, aby śmigło wolno się kręciło i nie wytwarzało ciągu. Opadając szybko do morza plułem na boki, przed siebie i gdzie się dało. W końcu zabrakło mi śliny, ale kierunek miałem już jako tako określony. Po paru minutach lotu "niby z wiatrem" obawy zwiększały się, czy aby nie lecę w inną stronę (do Szwecji).

I tu nadeszła niespodziewana pomoc. Nad powierzchnią morza zobaczyłem przelatującą pode mną mewę. Leciała w kierunku prawie identycznym z moim, zerkając przy tym na mnie niepewnie. Pomyślałem sobie "Mewa głupia nie jest i wie gdzie leci". Po chwili wyleciałem dokładnie nad klif, gdzie startowałem.

Podczas lotu nie miałem niczego co mi było potrzebne: kompasu, GPSu, radia, rozumu... Miałem natomiast dużo szczęścia. Chłopaki opowiadali mi, jak to słychać mnie było w różnych punktach nad morzem. Tylko nie zdawali sobie sprawy, co tak naprawdę się tam działo. I całe szczęście...

Lot w ciemności

Mówiłem sobie, że już takiego błędu nie popełnię, więc wpakowałem się w jeszcze gorszą historię.

Wiadomo... prawdziwy glajciarz klepie biedę i węszy, jak by tu zdobyć kawałek grosza. Nadarzyła się okazja zarobku na reklamie firmy Tonsil. Dostałem firmowe flagi, które przyczepiłem do glajta i plan był prosty: polatać nisko nad plażą w Gdyni, wylądować, wziąć kasę i polecić się na przyszłość.

Pojechałem z kolegą-pomocnikiem na startowisko poza miastem. Zanim wystartowałem, zaczęło się ściemniać (słabo wiało). W końcu udało się i lecę w kierunku plaży. Okazało się, że górą wali wielka masa powietrza od lądu do morza. Ustawiłem się pod wiatr jakieś 50 m nad miastem i przy wciśniętym speedzie okazało się, że stoję w miejscu. Pode mną mnóstwo domków, drutów. Nawet na ulicy nie ma jak lądować, bo w Gdyni jeżdżą trolejbusy i ulice są pod pajęczyną (te szersze). Postanowiłem lecieć dalej z wiatrem nad plażę i tam coś wykombinować. W międzyczasie zrobiło się całkowicie ciemno (nadeszła jakaś ciemna chmura warstwowa). Kiedy znalazłem się nad plażą na wysokości jakichś 100 m okazało się, że wiatr jest jeszcze silniejszy i wywiało mnie nad morze. Miałem dwa wyjścia: albo jakimś cudem doczłapać się do lądu, albo pognać z wiatrem nad morze i szukać ratunku na masztach statków czekających na redzie portu (parę mil od brzegu). Drugi plan brałem całkowicie poważnie, bo wyjątkowo nie było mi do śmiechu.

Zniżając lot miałem nadzieję na słabszy wiatr tuż nad morzem, ale okazało się, ze im niżej, tym większy jest rotor od klifu (Kamienna Góra). Cały czas mając wciśnięty maksymalnie speed (dwa bloczki stykały się ze sobą) i wisząc dodatkowo rękami na taśmach A, starałem się zbliżyć do plaży. Lot odbywał się na pograniczu rotora, a masy powietrza gnającego od klifu. Kiedy tak rozpaczliwie wisiałem i walczyłem z turbulencjami, zobaczyłem, że jestem na wysokości Skweru Kościuszki. Skwer ten to kawałek lądu szerokości 80 i długości 300 metrów (tak na oko) i wychodzący te 300 metrów w morze. Wycyrklowałem, że jak się sprężę, to powinienem dotrzeć na sam koniec skweru. Boczkiem, boczkiem zbliżałem się do skweru, aż tu dostałem taką klapę, o której można tylko marzyć. Wyprowadziłem ją 10 metrów nad morzem po obrocie o 180 stopni. Odgłos silnika przypominał nurkującego myśliwca z II wojny. Straciłem przy tym dodatkowo 100 metrów do lądu. Był to "szczęśliwy manewr", na który bym sam nie wpadł, ale dzięki niemu okazało się, że nad wodą już tak nie wiało.

Doleciałem na sam koniec skweru, gdzie po minięciu pomnika w kształcie krzyży wylądowałem. Jeszcze przed wylądowaniem niedaleko mnie przepływał jakiś okręt wojskowy, który wystrzelił zieloną flarę. Okazało się potem, że była to zgoda na lądowanie (koło skweru znajduje się Sztab Marynarki Wojennej). Zaraz wynurzył się "spod ziemi" jakiś kontroler ruchu powietrznego, który pytał, czy mam licencję, zgodę na lot i czemu nie miałem czerwonego światełka!!! Oczywiście łgałem jak prawdziwy glajciarz, że wszystko mam, a światełka zapomniałem wziąć z domu i to się więcej nie powtórzy. Na plaży czekał na mnie kolega, który niczego nie widział (tak było ciemno) i nie słyszał. Wypatrywał mnie u góry, a ja walczyłem z tyłu, za jego plecami, nad morzem.

Jedną z rzeczy, których nie zapomnę, był widok nocnego Trójmiasta (Gdynia-Sopot-Gdańsk) i miliony kolorowych światełek (głównie ulice i jeżdżące samochody) jakie widać było znad morza.

Cezary Kolak
colok@mw.mil.pl

* Tytuł samokrytycznie wymyślony przez Coloka (przyp. RAV)