Opowieści paralotniowe

Pierwszy raz
czyli z Danona na Ptysia

Ileż to "pierwszych razów" człowiek znieść musi, żeby nadszedł ten raz ostatni? (dygresja taka).

Latanie łaziło za mną już od dawna, ale zawsze było coś, co przeszkadzało. Brak czasu, brak kasy itd. Wreszcie wracając kiedyś z Warszawy, zobaczyłem nad hałdą w Bełchatowie całe stado glajciarzy lewitujących swobodnie pod chmurką.

- Jeeezzu, dłużej nie wytrzymam - jęknąłem przeciągle.

Ledwie dojechałem do domu, zadzwoniłem do klubu, umówiłem się na termin rozpoczęcia kursu i zasnąłem snem błogim z poczuciem, że wreszcie zrobiłem coś z sensem.

Nadszedł czwartek. Stosownie ubrany zameldowałem się u Andrzeja, który zainkasowawszy, co mu się słusznie należy, wskazał nam odległy koniec lotniska i polecił przemieścić się tam zwartą grupą. Zwarta grupa to byłem ja, Rafał I, Rafał II i Tomek. Rafał I i ja zaczynaliśmy kurs, Rafał II - kończył, a Tomek był z Rafałem I.

Andrzej zaś z Młodym wsiedli do Glajtowozu (pojazd na bazie Fiata z przymocowaną wyciągarą) i pomknęli jak pany.

- Dobra, panowie - zaczął Andrzej - po pierwsze, żebyśmy się od razu pokochali, to na lotnisku mówimy sobie po imieniu. Po drugie - wyciągnijcie z wozu glajty.

Wyciągnęliśmy. Młody przy naszej niewielkiej pomocy rozłożył toto, a Andrzej pokrótce objaśnił co to jest, co to za lineczki i do czego to służy. Kwadransik "pokazuję i objaśniam" i do roboty. Stawiamy glajty. Emocje (wiadomo) duże - przecie to mój pierwszy kontakt z marzeniem, które się ziszcza. Wiaterek tego dnia był raczej mizerny, więc trzeba było się nabiegać. Jakby tego było mało, Rafałowi I szło rewelacyjnie (koleś oblatany szybowcami i obskakany spadziakami, to mu idzie - tak sobie tłumaczyłem) natomiast ja... marzenie powoli zaczynało mnie przytłaczać. Po kilku godzinach nierównej walki pomyślałem - qr%@, to chyba nie dla mnie, za grosz talentu nie wykazuję. Andrzej przez cały czas obserwował, holował Młodego i Rafała II, oraz od czasu do czasu rzucał w naszym kierunku instrukcje - Podejdź w prawo, zaciągnij lewą, nie tak k.... ostro, bokiem chcesz latać? itp.

- Wtopiłeś bracie kasę - pomyślałem. Ale w końcu o to chodziło, żeby sprawdzić, czy się do tego nadaję.

Gdzieś tak koło 14:00 Andrzej mówi: Dobra ludzie, przestańcie się bawić. Przygotujcie się do latania.

- COOOO? - reakcja Rafała i moja była jednakowa.

Najpierw miał lecieć Rafał. Ubrał uprząż, przypiął się do "materaca", wysłuchał ostatnich wskazówek przez radio i wio. Zaparł się, naprężył dobrze linę i w górę. Zaraz potem w dół, bo odwiązał mu się uchwyt od sterówki i lekko przywalił w pobliskie kretowisko. Młody miał sprawdzić. Nie sprawdził i wysłuchał. Tłumaczył, że przecież mógł kursant sterować taśmami. Ale kursant nie wiedział. Rafał startuje ponownie. Nastrój mu lekko siadł i nie dziwota. Naprężył - leci. Tak na 100 m wyczepienie, lewy krąg i lądowanko. Dobrze poszło.

- Dobra, odczep się od "alesdeka" i dosiadaj Altusa - polecenie Andrzeja Rafał wykonuje bez entuzjazmu, dla nas - kursantów, Altus to prawdziwa wyczynówa.

Ja mam w tym czasie przygotować sobie "alesdeka".

Rafał leci. 100 m, wyczepienie, lewy krąg - mocniej w lewo - słychać podpowiedzi Andrzeja w radiu - mocniej chłopie, bo wylądujesz z bocznym wia...., aleś jebnął. Faktycznie jebnął zdrowo. Wstał i macha, że OK.

Teraz ja. Naprężyć, wypiąć, lewy krąg i ląduję. Poszło nieźle, więc podpinam się do Altusa. Lewy krąg i ląduję pięknym ślizgiem (jak to przy wietrze z boku). Standardowe opierdol i trzeci lot. W między czasie Młody pyta, jak mi się w górze podobało. No właśnie, jak mi się podobało? Nie bardzo wiem, bo się nie rozglądałem.

Lecę trzeci raz. Ciągnie mnie i ciągnie, a wypiąć się nie każe (potem mówili, że mnie na 3 stówy wyciągnęli) wreszcie słyszę - wypięcie i kręć tak, żeby wylądować w okolicy rękawa. Teraz zacząłem się rozglądać - Jezuu, ale tu pięknie. Patrzę na skrzydło - szmata, patrzę na uprząż - tez w końcu szmata. Nie, to nie jest normalne, co ja robię, ale jest nieskończenie pięknie.

- E, kolego - słyszę w radiu - może byłbyś łaskaw zawrócić w naszą stronę. Zawracam.

To było coś. Nie. TO BYŁO COŚ. Kolejne dni były o wiele lepsze. Zakwasy przestały przeszkadzać, paradygmaty nie bolały już tak bardzo, a widoki były piękne. Kurs przewidywał 13 lotów (ostatni egzaminacyjny). Na 10. Rafał koniecznie chciał oblecieć linę przed wypięciem. Mogło skończyć się efektownym rzuceniem paczki. Doleciał. Opierdol itd. (Mimo swej lotniczej przeszłości chłop raczej ten tego..). Mój 11. - pełna porażka. Tańczyłem na holu jak baletnica. Za to 13. - majstersztyk. Andrzej mówi, że to egzamin, żebym się skupił i raczył nie dać ciała, a przy okazji gdybym wylądował nie dalej niż 50 m od rękawa, to już byłoby całkiem cudownie.

Wyholował mnie na 250, od Stwórcy w prezencie dostałem jeszcze z 200 i właśnie po to warto żyć. Wiaterek pomagał w manewrowaniu, więc wylądowałem w "punkcie". Potem laszowanie (dupa boli) i pytanie Andrzeja - co dalej?

- Jak to co dalej? Dzieci z Danona przejdą na Ptysia, bo tatuś musi glajta kupić.

(sierpień'99)

Marek Strypling
mstrypling@nto.com.pl