Opowieści paralotniowe

Jak zostałem Dedalem

Prawie każdy mały chłopiec chciałby w przyszłości zostać pilotem samolotowym lub śmigłowcowym, lecz nie każdemu się to udaje. Tak też było ze mną. W szkole podstawowej zajmowałem się modelarstwem, a w szkole średniej ukończyłem szkolenie szybowcowe i rozpocząłem loty, które wkrótce niestety przerwałem. Powodem była zbyt wielka liczba chętnych do latania, a zbyt mało szybowców (10 osób na szybowiec - typowe problemy aeroklubów pod koniec lat siedemdziesiątych, a ja nie chciałem bezczynnie siedzieć cały dzień na lotnisku, by w końcu odbyć jakiś lot).

Dopiero teraz mogłem zrealizować to odwieczne marzenie człowieka o oderwaniu się od ziemi i poszybowaniu w przestworzach. A zaczęło się to dość niepozornie: parę lat temu, kiedy to wyciąłem z jakiegoś czasopisma zdjęcie szybującego wysoko nad górami człowieka, który miał rozpięty nad głową kolorowy, bardzo długi spadochron. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że jest to paralotnia, ale byłem pod wrażeniem tego zdjęcia. Urzekł mnie widok gór z lotu ptaka oraz prawdziwa swoboda tego człowieka. I ja też tak chciałem. W końcu postanowiłem, że zapiszę się na kurs i zdobędę licencję pilota paralotni. O takich kursach organizowanych w Górskiej Szkole Szybowcowej Żar w Międzybrodziu Żywieckim dowiedziałem się z "Przeglądu Lotniczego - AR".

Jeszcze tylko musiałem przekonać żonę, że jest to bezpieczny sport i nie po to chcę latać, by nabawić się kontuzji.

Na kurs paralotniowy namówiłem również brata, Ryśka (Rycho), który stwierdził - tego jeszcze nie robiłem!

W dniu moich trzydziestych trzecich urodzin w poniedziałek rano zgłosiliśmy się w GSS Żar i rozpoczęliśmy szkolenie. Naszym instruktorem był Witalis Wojciech Dudek (jego córka Tamara w maju ponownie dokonała długiego przelotu - ok. 30 km).

Rysiek i ja otrzymaliśmy po pełnym zestawie szkoleniowym - skrzydło, uprząż, kask i odbiornik krótkofalówki przez który mieliśmy słuchać już w powietrzu poleceń instruktora.

Obok radia i kasku najważniejszym wyposażeniem glajciarza okazać się miały, jak się później przekonaliśmy, solidne buty wiązane za kostkę z grubą podeszwą.

Szkolenie trwało cały dzień - od 8:00 rano, aż do momentu, gdy wiatr siadał. Pod wieczór odbywały się wykłady z meteorologii, mechaniki lotów oraz z przepisów. Wojtek także puszczał nam szkoleniowe filmy video o lataniu w górach i o niebezpiecznych sytuacjach, jakie mogą się przytrafić podczas lotów. Każdą taką niebezpieczną sytuację omawialiśmy wspólnie po kilka razy.

Rycho
Rycho stawia skrzydło przy hotelu. / Zdjęcie: Rafał Miszczak (październik 1998)

W pierwszym dniu, na stoku dla uczniów pod hotelem GSS Żar, rozłożyliśmy swoje skrzydła ucząc się na początku prawidłowego układania skrzydła do startu i każdorazowego sprawdzania linek czy nie są poplątane oraz czy jest prawidłowo zapięta uprząż. Wojtek bardzo zwracał nam uwagę na to, byśmy robili to dokładnie: "nic na szybko", jak mawiał.

Czynności te miały się stać później czynnościami rutynowymi przed każdym startem, aby już w powietrzu nie było niespodzianek.

Stawianie skrzydła nad głową podczas zbiegania w dół stoku i przy prawie bezwietrznej pogodzie nie było sprawą łatwą. Zdarzało się, że któryś z nas potykał się i przewracał lub ciągnął za sobą źle wypełnione powietrzem skrzydło. Te początkowe niepowodzenia rekompensowały nam pierwsze udane parometrowe ślizgi. Byliśmy tym tak podekscytowani, że nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości zaczęliśmy realizować osobiście "marzenie o lataniu".

Żar
Zar - widok z Jaworzynki na lotnisko i południowo-zachodnie zbocze Żaru / Zdjęcie: Tomasz Molęcki

Prawdziwe latanie zaczęło się już na drugi dzień, kiedy to z powodu wykręcenia się wiatru z południowego na zachodni, mogliśmy przejść na stok Jaworzyny, która znajduje się naprzeciwko góry Żar po drugiej stronie Międzybrodzia Żywieckiego. Startowaliśmy ze skraju polany ok. 75 m nad miejscem przewidzianych lądowań. Ponieważ stok miał większe nachylenie, niż ten pod szkołą, to udawało nam się wykonywać zloty nawet do 30 m wysokości nad ziemią, a starty były łatwiejsze - szybkie wciągnięcie skrzydła, parę kroków i już w powietrzu.

Od pierwszego momentu wciągnięcia skrzydła nad głowę, Wojtek przekazywał nam polecenia i uwagi przez radio. Był to bardzo wygodny system porozumiewania się pomiędzy uczniem a instruktorem, który pozwalał na natychmiastowe korygowanie błędów popełnianych przez ucznia (przy założeniu, że szkolona osoba chce słuchać instruktora i nie robi "samowolki").

Wojtek pyta przez radio :

- Jesteś już gotów? Jeśli tak, to startuj!

Jeszcze po raz ostatni sprawdzam, czy linki pierwszych taśm są w porządku, zerkam na klamry uprzęży i czekam patrząc na wimpel, który lekko porusza się na wietrze. Wybieram moment, w którym wiatr podnosi go gwałtownie i ustawia prostopadle do stoku.

Teraz pochylam się do przodu, zaczynam zbiegać i jednocześnie wciągam skrzydło nad głowę szybkim ruchem. W odbiorniku słyszę Wojtka:

- Puść taśmy, poluzuj kołki...

- Pochyl się mocniej do przodu, jeszcze bardziej. Biegnij, nie siadaj!!!

Pochylam się mocniej. Wydaje mi się, że zaraz wywrócę się i zaoram w ziemię nosem. Ale polecenia Wojtka staram się wykonywać, lecz coś się dzieje ze skrzydłem i ściąga mnie w lewo.

- Podbiegnij w lewo, masz mieć skrzydło zawsze nad sobą. Teraz przyhamuj lekko prawą. - OK, ale biegnij nie hamuj całego skrzydła!

Tak też robię. Nagle odrywam się od stoku, a ja nadal biegnę, tylko że w powietrzu.

No, wreszcie lecę. Wyprostowuję się i przyjmuję pozycję siedzącą. Zerkam na skrzydło czy z nim wszystko w porządku. Wojtek kontrolując mój lot odzywa się ponownie.

- Jak nabierzesz prędkości to lekko zaciągnij kołki, pójdziesz wtedy trochę do góry

- Jak poczujesz silniejszy wiatr, to zaraz luzuj kołki.

Czuję, jak duża siła ciągnie mnie do góry. Jestem coraz wyżej. Do ziemi 10, 20, potem chyba z 30 m.

Rewelacja.

Wydaje mi się, że jestem ptakiem, który zaraz wzbije się wyżej, wyżej. Słyszę jedynie szum skrzydła, nic poza tym. Ciszę przerywa głos w odbiorniku:

- Skręć lekko w prawo..., dobrze, teraz w lewo... nie zaciągaj tak gwałtownie kołka, bo staniesz!

- Spokojnie, teraz pomóż trochę ciałem i przechyl się na tę stronę.

Jeszcze dwa zakręty i będę chyba lądował. Postaram się wylądować w pobliżu Wojtka. Żeby tylko prawidłowo przyhamować i postawić odpowiednio stopy, bo inaczej jak skręcę nogę to cały kurs szlag trafi.

Ustawiam skrzydło wzdłuż stoku. Wiatr mam z lewej. Zbliżam się coraz szybciej do ziemi. Kołki lekko zaciągam i wytracam prędkość. Stok zbliża się bardzo szybko, jeszcze tylko 4 metry, 2 metry - teraz - ściągam kołki zdecydowanym ruchem jak najmocniej, aż dłonie mam między kolanami. W miarę prawidłowo ląduję na nogach. Skrzydło opada. Było OK. Nie. Było wspaniale. A Wojtek mówi - no, dobrze zwijaj skrzydło i na start, tylko się pospiesz z tym podchodzeniem, bo musisz wykonać dzisiaj kilkanaście lotów".

Bywało, że na początku nie słuchaliśmy dokładnie Wojtka (chyba z wrażenia) i kończyło się to przeważnie szybkimi i twardymi lądowaniami ze zbyt dużą prędkością. W takich sytuacjach bardzo łatwo o kontuzję kończyn. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, bo obaj z bratem byliśmy bardzo dobrze przygotowani fizycznie (ktoś, kto uprawia takie sporty jak narciarstwo alpejskie, windsurfing, judo czy karate, jest bardziej przygotowany do niebezpiecznych sytuacji przy twardych lądowaniach).

Każdemu nowicjuszowi mogą się przydarzyć niebezpieczne sytuacje. Mnie to właśnie spotkało i to z mojej winy. Podczas któregoś z kolejnych lotów nie posłuchałem poleceń Wojtka i poleciałem w kierunku lasu czując, że dostałem noszenie. Niestety przy lesie trafiłem na wiatr, który mnie przydusił (rotor), skutkiem czego poleciałem akurat wprost na jedno z najbardziej wysuniętych drzew. Miałem do wyboru: wykonać ostry zakręt i prawdopodobnie, a raczej na pewno, zahaczyć linkami o drzewo, co mogło się skończyć upadkiem, lub lecieć prosto i staranować nogami wierzchołek drzewa lecąc dalej, a potem wykonać zakręt. Wybrałem to drugie - i bardzo dobrze. Potem już takich błędów nie popełniałem.

I tak z każdym dniem nabieraliśmy z Ryśkiem coraz większej wprawy (oswajaliśmy skrzydło, by było nam posłuszne) w kierowaniu i kontrolowaniu lotu oraz w lądowaniach na tzw. określony punkt.

Pod koniec tygodnia, w sobotę, odbył się egzamin pisemny, który zdaliśmy pozytywnie i otrzymaliśmy licencję pilota paralotniowego L, pozwalającą na wykonywanie lotów - ślizgów do 50 m nad ziemią.

Na zakończenie kursu, 4 czerwca odbyliśmy z Wojtkiem loty z góry Żar na tzw. tandemie, czyli paralotni dwuosobowej. Przeżycie niesamowite, duża wysokość w porównaniu z niedawno wykonywanymi lotami, szum linek ogromnego skrzydła, dźwięk wariometru. Jedynie żal było, że nie trzymałem w dłoniach kołków i nie mogłem sterować, pozostawało jedynie być pasażerem - obserwatorem.

Podsumowując ten niesamowity tydzień, należało by zawołać - "glajcie, dodałeś mi skrzydła" (a nie "młodości dodaj mi skrzydła") bo tak naprawdę, to prawie każdy może uprawiać ten sport. Wiek nie jest przeszkodą, jedynie przygotowanie fizyczne może być barierą. Ważna jest także samodyscyplina i rozwaga, bo nie jest to sport dla "oszołomów" jak mawiał Wojtek. Ktoś, kto porywa się na coś, czego nie jest pewien, zasłaniając się jedynie brawurą, jest skazany od samego początku na niepowodzenie.

Ponadto kursy przeprowadzane w górach mają swoją specyfikę. Przygotowują pilota praktycznie wszechstronnie, począwszy od zwykłych ślizgów - zlotów, poprzez loty z niewielką termiką, a skończywszy na lotach żaglowych (najciekawsze, które przynoszą największą frajdę). Możliwe jest przeprowadzanie startów i lądowań, jako najtrudniejszych z elementów sztuki latania, w najrozmaitszych warunkach lotnych i terenowych (zdarzało się, że musieliśmy uczyć się startu z lekkim tylnym wiatrem). Starty stylem klasycznym i stylem "alpejskim", kominy i bąble termiczne, duszenia, rotory i szybkie zmiany kierunku wiatru, lądowania na stoku, krótko mówiąc góry to "najwyższa szkoła jazdy" a zarazem uczą rozwagi i koncentracji.

Po powrocie do domu nie omieszkałem oczywiście podzielić się wrażeniami z kursu z rodziną i znajomymi. Wszyscy byli szalenie zainteresowani. Opowiadając o lotach, u wielu słuchaczy dostrzec mogłem pewien błysk w oczach. Część z nich z pewnością już kombinuje, jak by znaleźć czas na taki kurs, z myślą o tym, że może w końcu zrobią coś wielkiego dla siebie, by później nie zarzucać sobie: "zmarnowałem tyle lat"...

Tekst z czerwca 1995

Witold Głowacki
wg36@wp.pl