Opowieści paralotniowe

Jak Elektrycerz podejrzanym był o zapaskudzenie zbroi

Wahałem się już dość długo. Ani porządnego latania na glajcie, ani skoków. Nie mogłem się zdecydować.

Elektryk
Autor przed skokiem

Było to na lotnisku. Miałem wtedy 36 skoków. Wyskoczyłem w drugim najściu na SW-5 z 1200 m. Po złapaniu płaskiej zaczęło mnie jak zwykle :-( obracać. Tym razem postanowiłem się nie dać. Założyłem w przeciwną i czekam, ale coś nie tak - obraca mnie szybciej. Nic to - do płaskiej i jeszcze raz ale teraz było jeszcze gorzej. Po kilku sekundach miałem takie obroty, że zmiękłem. Postanowiłem otwierać bez wyprowadzania - nieudane próby wychodzenia z obrotów i parę chwil zastanowienia zajęły mi tyle czasu, że byłem poniżej nakazanych do otwarcia 800 m, a wyprowadzanie mi się nie udawało i coraz bardziej się rozkręcałem. No to do roboty - zaczynam ściągać ręce do taśm, żeby szarpnąć uchwyt. Nie mogę...

Rzut okiem na ręce - są wolne. Myśli biegną bardzo szybko, ziemia zmieniła się w centryczne koła. Zrozumienie trwało mgnienie oka: rąk już nie ściągnę z powodu siły odśrodkowej, a przy takich obrotach nawet jeśli automat zadziała, to spadak pewnie się nie rozłoży - tak czy owak koniec. Próbowałem jeszcze, ale bez skutku. Przez głowę przelatują jakieś urywki opowieści, że przy wolnym spadaniu można się rozkręcić do 600 obrotów na minutę, czy o spracowaniu automatu dopiero przy lądowaniu. Pojawia się zwierzęcy strach - jedyne co zrobiłem to trzy razy z dużą ekspresją (ogromną ekspresją ;-) wykrzyczałem takie jedno słowo na k...

Elektryk
Elektrycerz i poczciwy SW-5

Trzask, niespodziewane uderzenie dynamiczne prawie mi urwało głowę, a ja dalej widzę centryczne koła na ziemi. Rzut oka na wysokościomierz: niecałe 300 m. Koła zwalniają a ja czuję, że nakręcam się na linkach i podjeżdżam do czaszy: zadziałał automat a poczciwa "piątka" jakimś cudem się otwarła. Widocznie w piórze trzymanym przez Niego zabrakło atramentu, albo tak się śmiał, że nie miał siły mnie skreślić.

Rozciągam taśmy, żeby się odkręcić przed lądowaniem. Po kolejnych zakręceniach raz w jedną, raz w drugą wreszcie mam taśmy normalnie. Jestem na trzydziestu metrach, obrót pod wiatr i gleba. Nie można tego nazwać normalnym lądowaniem, bo zaryłem jak wór ziemniaków. Dobrze, że trafiłem w grząskie pole za lotniskiem. No i tak sobie leżę i kontempluję niebo a spadak mnie ciągnie po tym polu. Przejechałem ze trzy metry zanim się wziąłem za gaszenie czaszy.

Wreszcie się zebrałem i wracam na kwadrat spadochronowy. Cały jestem roztrzęsiony. Idąc znowu powtarzam "o k..." i cieszę się życiem. Jest piękny letni dzień, śpiewają ptaki a ja ciągle żyję. Kłopoty z praca, rodziną i inne zrobiły się nagle bardzo małe. Niespalona adrenalina aż się gotuje a ja mam do przejścia prawie kilometr i nie mam papierosów. Wreszcie dochodzę, zrzucam wszystko, zapalam i idę odebrać opieprz. "Trzęsą się łapki?" "Trzęsą." "Narobiłeś w gacie?" "Nie". Obejrzeli mnie - faktycznie sucho. "Dlaczego nie założyłeś strzały żeby wyjść z obrotów?" Z głupią miną: "Nie wiedziałem..." I tak dalej na temat postępowania w tej sytuacji i mojego fuksa w życiu. Na koniec: "Na następny raz przyniesiesz książeczkę KTP, to wpiszemy ten skok." Znowu mam głupią minę. Surowy głos instruktora: "Tego też nie wiesz?!!!" "Nie wiem." "Książeczka Turystyki Pieszej!" Chóralny śmiech, napięcie spadło. Ostatni akcent to pytanie kolegi dlaczego nie wyskoczyłem. "Ja????" "Po otwarciu nigdzie Cię nie widziałem!" "Bo ja pełne otwarcie miałem na trzydziestu metrach, a Ty na ośmiuset." Lądowałem tuż za spadochroniarzami z pierwszego najścia.

Skoczyłem później jeszcze kilka razy, ale chyba tylko po to, żeby sobie coś udowodnić. Przestało mnie to bawić, zacząłem się za bardzo bać. Dociągnąłem do 42 skoków i odpuściłem. I tak oto "przebranżowiłem" się całkowicie na paralotnie. A teraz mam nowy zapas z dyszą stabilizującą. W końcu to też spadochron. Pozostaje czekać na hole na lotnisku ;-)

Morał będzie krótki: za braki w wyszkoleniu można zapłacić najwyższą cenę.

Sławomir Łukasiewicz
elektryk@zt.kielce.tpsa.pl