Opowieści paralotniowe

Kamikaze
czyli o lataniu przy 17 m/s

(Fragment opowiadania "Przelot")

I ciągnie go pod górę.... Zupełnie, jak kiedyś. Nie, nie tak znowu zupełnie. Wiało wtedy tak, że plomby w zębach trzeba było trzymać.

Było to gdzieś tak przy końcu sierpnia – może już początkiem września. Siedzę, więc sobie na starej ambonie, gryzę jabłko i patrzę przed siebie, i widzę że od stodoły pruje pod górę jakiś samochód. Gość nieźle musiał dokładać do pieca, bo za samochodem unosiła się wielka chmura pyłu.

- Goście jadą – powiedziałem na głos sam do siebie – i dalej pogryzałem to jabłko; bo dobre było. Samochód tymczasem wjechał w siodełko pod górą i zniknął mi z oczu, zasłonięty wybrzuszeniem stoku.

- No, to teraz dobrą chwilę nie będzie ich widać.

Leniwie popatrzyłem na Solinę. Nie było widać żagli; nikt nie pływał - pewnie też z powodu tego wiatru. Wysuszyłem ogryzek i wyrzuciłem go w krzaki. Ekologiczny, to zgnije i użyźni ziemi łan. Już miałem wyciągnąć z kieszeni drugie jabłko, gdy na półce zobaczyłem dwóch gości. Jeden był z glajtem na plecach.

- Ki diabeł?! – wielu sprinterów już widziałem, ale żeby ktoś w takim tempie wlazł na górę, to jeszcze nie. Ale nic. Wyciągam to jabłko i zaczynam konsumpcję. Próbuję nie patrzeć na gości, żeby nie poczuli się speszeni, ale jak tu nie zerkać, gdy widzę, że zasuwają jak na wyścigach. "Gruby" z przodu – solo, a "chudy" z plecakiem – z tyłu. Obaj dobrze czerwoni na pyskach.

To było coś niesamowitego. Wleźli na szczyt i zamiast się uwalić na trawę zwyczajnie, jak świnie, to oni najspokojniej w świecie wyciągają gada z worka.

Rany Boskie – myślę sobie – będą latać!!!

Ponieważ mam już taki zwyczaj, że jak mnie obcy nie pozdrowią ludzkim głosem, to się nie wtrącam, nie zgrywam gospodarza – szanuję ich chęć bycia samym, więc siedzę sobie, gryzę to drugie jabłko i od niechcenia sobie na nich popatruję. Że chcą latać, to byłem pewny jak amen w pacierzu, ale że nie polecą, to jeszcze bardziej. A wieje, że zapomnij. Minimum 17 m/s, a pewnie jeszcze więcej. Oni jednak już wyciągnęli szmatę i zaczynają ją rozkładać.

Dobrze, że zdecydowali się na tę zabawę tak blisko drzew... Nie trzeba będzie daleko za nimi ganiać... Siądą na pierwszym z brzegu, a wtedy się je ładnie zetnie i będą na ziemi... a drewko się spali w ognisku.

Gryzę sobie to jabłko, a niewiele już mi go zostało, więc żuję je powoli, bo pierońsko dobre, a oni już rozłożyli czaszę. W tym miejscu jest tak małe nachylenie stoku, że przy ziemi jest prawie cicho i dlatego im się to udało. Parę metrów niżej, to "za chiny ludowe". Wiatr był mocny, ale ciepły; słonko też nieźle przygrzewało, więc było miło i chłopaki przyszli popatrzeć na dziwowisko. A że skromni byli, więc posiadali na ławkach pod chatką i tylko od czasu do czasu zerkali na postępy tamtych. Taka kultura lokalna – nie przeszkadzają, to i my nie przeszkadzamy.

Tymczasem do glajta podpiął się ten chudszy. Oczywiście bez kasku, w koszulce i krótkich gatkach. Oj, będzie bal. Przez ten wiatr i odległość nie słyszę ich głosów, ale po gestach wnioskuję, że coś im się nie zgadza. "Gruby" obiega czaszę i łapie za krawędź natarcia, a "chudy" chwyta za linki i ciągnie glajta po stoku w dół. Długo nie ciągnęli...

Wystarczyło, że czasza wyszła z cienia, a zaraz się pięknie wypełniła i pociągnęła towarzystwo do tyłu. Niewiele, ale wystarczyło, żeby "gruby" wywalił się do tyłu, a "chudy" kolanami przeszorował trawkę. W cieniu, czasza padła przykrywając "grubego", który w miarę szybko się spod niej wygramolił. Zrobiło mi się ich trochę żal. Może nawet nie tyle ich, co ładnego glajta. Więc podniosłem się i podchodzę do nich.

Z bliska lepiej widać. Bluzeczki polo, z "Pumy". Buty adidaski – chyba oryginały. Zegarki na łapkach, komórka na pasku – wypisz, wymaluj – Warszawiacy! Miałem już odejść, ale przemogłem się.

- Dzień dobry panom. Panowie przyjechali polatać? Chyba jednak trochę za mocno wieje? Nie?

- Za mocno? A ile? Bo my mamy szybkiego glajta.

Myślę sobie: to musi być chyba odrzutowiec, ale mówię tylko:

- Godzinę temu wiało 17 m/s..., ale teraz..., chyba więcej?

- Siedemnaście? A gdzie tam. Jak tyle wieje, to drzewa wyrywa z korzeniami..., a tu jest prawie cicho. Zresztą, nasz glajt jest bardzo szybki – i przestali na mnie zwracać uwagę.

Postanowili jednak zejść trochę niżej z stamtąd spróbować ponownie. "Chudy" zwinął linki, a jego kolega zrobił z czaszy "kogutka" i zaczęli schodzić w dół. Z tyłu usłyszałem głos któregoś z chłopaków:

- Ci kretyni chyba naprawdę przyszli tu latać! Ale jaja!

- Nieźle zakręceni.

Tymczasem goście zeszli do "małego garbka". "Gruby" położył czaszę na ziemi i wypuścił linki z ręki. To wystarczyło, żeby wiatr gwałtownie ją wypełnił i poniósł do tyłu. "Chudy" zawył z bólu, bo linki, które jeszcze trzymał w rękach, najpierw popaliły mu palce, a później naprężyły się i... wystrzelił jak korek z butelki, a po krótkim locie przywalił czaszką w ziemię.

Lot co prawda się na tym zakończył, ale kołowanie jeszcze trwało. "Chudy" wrzeszczał, bo pewnie żal mu się zrobiło "nowiuśkiej koszuli", ale glajt tego nie słuchał i ciągnął go dalej. Grubszy po chwilowej narkozie jakoś się pokapował, że chudszy sobie sam nie poradzi i pobiegł na ratunek, ale nie zdążył - glajt był szybszy, a krzaki wystarczająco blisko, więc przykleił się na ich gałęziach i tym samym zakończył kołowanie. Ponieważ zakołowali tuż koło mnie, więc uczynnie przytrzymałem czaszę za końcówkę, a następnie zgasiłem ją na ziemi.

"Gruby" też był już przy nas i pomagał "chudemu" otrzepać się z ziemi. O dziwo, koszulka była nawet czysta - gorzej było z kolanami: spoza skorupki piachu i startej trawy przebijały się kropelki czerwieni.

- Może pan to sobie przemyje – zaproponowałem – za chatką jest woda w beczkach.

- E, nie trzeba, nic się nie stało.

Myślę: twardziel!

Mówię jednak: - Panowie! Załóżmy, że ta paralotnia to superorchidea i wyciąga z 15 m/s. Wiatr wieje z 17-18, więc i tak będziecie lecieć do tyłu.

Popatrzyli na siebie, coś tam między sobą zagadali. "Chudy" obtarł kolana, zaczął zwijać linki i powiedział na odczepne:

- Pan straszy. Ja jestem trochę za lekki, ale kolega waży więcej, więc zejdziemy trochę niżej i on poleci.

Myślę: debile!

Nie mówię jednak nic.

Odwracam się do tyłu i odchodzę.

A może trzeba było jednak ich przegonić...? Ale z drugiej strony, dlaczego? Czy wystarczającym powodem jest, że czuję się na tym terenie gospodarzem i według mnie..., a nawet przepisów, w tych warunkach na paralotni nie wolno latać...? A może to jacyś instruktorzy?? Tyle tego kiedyś nawydawali, że zapomnij... Jeszcze mnie wyśmieją... Nawet L-ki nie mam.

Zrobiło mi się trochę głupio, więc podchodzę do siedzących chłopaków.

- Poszli sobie?

- Nie. Idą na średnią półkę. Ten gruby będzie próbował.

- Poważnie? Ale poje...

Żeby lepiej widzieć tych dwóch, wszyscy podrywają się z ławek i idziemy na ambonę.

- Zróbmy zakład!

- Jaki i o co?

- Jaki...? A taki: za ile razy wciągnie ich na szczyt?

- Jak?

- No tak. Będą stawiać, no nie. Wiatr będzie ich ciągnął, a oni będą się przewracać. I znowu będą stawiać, i zróbmy zakład, za którym razem będą na szczycie.

Śmiechy: - Za piątym. – E, nie, za szóstym, siódmym.

- A szef ile obstawia?

Popatrzyłem na gości. Już rozłożyli glajta, a "Gruby" zaczął zakładać uprząż. Czasza jest lekko wypełniona, więc "chudy" trzyma ją w środku, a mimo to, końcówki na przemian podrywają się do góry i opadają, mocno uderzając o ziemię.

- Myślę, że za trzecim. O ile – zastrzegam się – wcześniej nie zrezygnują.

- Za trzecim? A jak poleci?

- Nie poleci... Składowa pozioma jest za silna, a tam jest płasko. Gdyby zeszli niżej, to tak. Przelecieliby z wiatrem nad górą i spadli aż gdzieś pod Paszową. Chyba, że wcześniej by ich poskładało. Pamiętacie "Yankesa"?

Co mają nie pamiętać. Wiało wtedy z 8, w porywach do 10, a faceta przewiało na "Elfie", hen daleko..., na druga stronę. Dopiero po dwóch tygodniach się przyznał, że tak mu zdusiło glajta, że czaszę znad głowy wypychał rękoma. A jak walnął w końcu o ziemię to myślał, że wzrok stracił! I dopiero po pół godzinie, już na górze zauważyliśmy, że wzrok ma w porządku, tylko na nosie zostały... same oprawki – bez szkieł! A on biedak, wracał tak przez las po omacku, bo cieńkowidzem był.

Patrzymy w dół. Zakład co prawda nie ma nagrody, ale jesteśmy ciekawi, co się będzie działo. Przemyka mi przez głowę myśl, że gapimy się na dwóch kamikaze, albo gości grających w "rosyjską ruletkę", bo właśnie jeden z nich przykłada sobie do skroni pistolet. Wypali czy nie wypali?

Wypalił!

I to był ten pierwszy raz.

Facet próbował postawić klasykiem i prawie mu się to udało. Prawie, bo czasza takim motylkiem wyszła tylko do połowy i zaraz pociągnęła go do tyłu. Kontakt z ziemią musiał być dotkliwy, bo widać było, że gość zrobił klasyczny przewrót w tył, ale zaraz go wyprostowało i już klasycznie, na plecach, jechał pod górę. Jechał jednak dość krótko, bo teren jest tam bardziej płaski, a i masa "pilota" była więcej niż spora. Zatrzymał się, ale niezbyt miał jak się podnieść. Przebierał rękoma wokół siebie, a czasza ciągle wypełniona i naprężone linki przytrzymywały go dość skutecznie. Dobrze, że "chudy" był w pobliżu i czuwał. Dopadł do "grubego" i pomógł mu wstać.

I to był ten DRUGI RAZ.

"Gruby", gdy tylko się uniósł, mimowolnie podniósł krawędź natarcia czaszy, a ta, wykorzystując okazję, hajda do góry. Tym razem, zanim pociągnęła go do tyłu, to najpierw oderwała go od ziemi. Wzniósł się więc tak z metr, może dwa, a później to znowu była klasyka. Czasza na ziemię i do tyłu, gość plecami o trawę i też do tyłu, z tym, że tym razem jazda była sporo dłuższa niż za pierwszym razem. Ponieważ, jak już powiedziałem, droga tym razem była kilka, a może nawet, kilkanaście razy dłuższa od poprzedniej, więc i "pilot" miał więcej czasu na stosowne manewry.

Ponieważ ręce miał wolne, bo kołki już dawno puścił, a umysł swobodniejszy, bo nie obciążony żadnym kaskiem, więc zaczął tymi rękami próbować obrócić się na brzuch. W dziele tym pomagał sobie doraźnie wolnym umysłem, co chwila próbując czaszką odbić się od gleby.

Szło mu to zrazu nie najlepiej, ale jak mówią – ćwiczenie czyni mistrza i za którymś razem udało mu się przekręcić na brzuch, a rękoma uchwycić za linki. Jak zauważyłem, w procesie hamowania wybitnie pomagał sobie również zębami, chwytając co chwilę między nie kępki podsuszonej trawy. Ta skomasowana akcja musiała przynieść zamierzony skutek: zatrzymał się.

I wszystkim się zdawało, że już po wszystkim, a to był dopiero TRZECI RAZ.

"Gruby" musiał w desperacji ciągnąć nie te linki, co trzeba, bo na naszych, z lekka wytrzeszczonych oczach, czasza majestatycznie podniosła się do pionu. Najpierw usłyszeliśmy suchy trzask – to zęby przegryzły źdźbła trawy, a później, podniosła się głowa, ramiona i cała reszta. Gość, jak z podręcznika do dżudo, pięknym tygryskiem wystrzelił do przodu. Może tylko z tą różnicą, że nie zakończył go stójką na nogach, tylko głośnym plumknięciem dupy o trawę.

- Oooooo – zawył z podziwu tłum gapiów, czyli my.

Jednak tylko przez chwilę staliśmy jeszcze na ambonie, bo zaraz wszyscy jak jeden mąż rzuciliśmy się na ratunek. Zakład zakładem, ale ten "samuraj" chlastał się już ponad wszelką miarę i nadeszła pora, żeby mu tę zabawę przerwać.

Biegliśmy co sił w nogach, jednak nie tak łatwo dopędzić pchaną potężnym wiatrem czaszę. Pierwszy dopadł nieszczęśnika, o dziwo, jego kumpel. Lecz ze szczęścia pokolebało mu się coś w pustej główce i zamiast złapać za taśmy i spróbować wygasić czaszę, rzucił się na "Grubego" od tyłu. Akcja była tak niespodziewana, a widok tak komiczny, że zamiast dalej biec na ratunek zaczęliśmy kulić się ze śmiechu. "Miłość na pieska" trwała jednak tylko parę chwil, bo zaraz cały "układ" wpakował się na krzaki. Podbiegliśmy do nich i w pierwszej kolejności wygasiliśmy czaszę.

Już nie była taka piękna. W górnym poszyciu została wydarta duża dziura. Przetarły się też ze dwie, trzy linki z krawędzi spływu. Szkoda. Piękny nowy glajt, wybrudzony ziemią i trawą. Z ohydną dziurą... Żal. Wielka przykrość. Odwróciłem się z niechęcią i gniewem do tych dwóch "pilotów". Może kiedy indziej ich widok wzbudziłby u mnie odruch politowania, ale nie teraz.

- Panowie, a jak długo wy już latacie?

- My? My dzisiaj rano kupiliśmy tą paralotnię u takiego jednego gościa i trochę lataliśmy tam na dole. On ma jeden lot, a ja dwa.

Coś we mnie zagrało, ale jeszcze się opanowałem.

- W życiu, czy dzisiaj?

- Noo, w życiu.

- ???!!!???? No to spierdalać!!!! [...] Już was tu nie ma. Na naszej górce....

A jak już mówiłem, wiało z 17 m/s.

Wiatr był z południa.

I tylko glajta żal.

Wiesław Bielak
wbielak@prz.rzeszow.pl