Opowieści paralotniowe

Konkurencja

Śniadanie mistrzów spożywają Romek Witkowski i Zbyszek Gotkiewicz

Poniedziałek, 6 września.
Pierwsza konkurencja
Start: Col de Serai
I PZ: Kurnik (Tortima)
II PZ: Possagno Bazylika
Meta: Semonzo lądowisko.

Pierwsza konkurencja. Drugi raz startuję w Mistrzostwach Polski.

W zeszłym roku szło mi kiepsko. Pożyczony wtedy naprędce od mali'ego UP Sharp fatalnie działał na moją psychę. Wersja Proto: cienkie, wiecznie plączące się liny, wydłużenie dobrze ponad 6 i jeszcze ten napis na stabilu: Don't fly in turbulence. Pamiętam jak dziś: pierwszy start - frontsztal - i awaryjne lądowanie tuż przed krzaczorami. Powtórka - i prawie od razu krawat, z którym latałem chyba z 15 minut, słuchając przez radio podpowiedzi w stylu: "Klapa! Jendrek!!! - Klapa! Zwal połowę!".

Teraz mam spokojniejsze skrzydło. Niby ma DHV 2-3, ale lata mi się lepiej niż na dwójkach.

Brzuszki pokazują Jendrek i Jary

"10 minut do otwarcia okna!" - słyszę głos sędziego. Natychmiast wzrasta ciśnienie w pęcherzu, co skutecznie przerywa rozmyślania. Na innych też to działa, bo gromadnie udajemy się "na stronę". Taaak, teraz to już naprawdę trzeba się szpeić. Niespiesznie wdziewam kombinezon, sprawdzam elektronikę. Mapnika nie biorę. Trasę w większości znam na pamięć. Dopinam zamki i idę. Będę startował jako jeden z ostatnich. Na szczęście wybieram dobry moment: od razu trafiam w komin, zakładam, i jazda do góry! Po wykręceniu się robię rozgląd i widzę, że pierwsi zawodnicy odpalają już przez rzekę. Daję po spidzie i po chwili jestem nad Costalungą. Walę prosto pod krążących w kominie kolegów. Wlatuję pod nich i zaraz mam dwa do góry. Co zwitkę sprawdzam jak tam sobie radzą na przeskoku. O! Chłopaki właśnie dolatują. Opanowuję chęć natychmiastowego odpalenia za nimi, bo widzę, że 100 m nade mną lata fioletowy Notos Comp. Czyli jeszcze stówka do użebrania. Robię paręnaście kółek i w końcu dochodzę do wniosku, że wysokości mi starczy. Na uśredniaczu 0,2 do góry. Malizna! Więc łapy do góry, nogi na spid i jazda! Obok mnie pilot lecący na niebieskim skrzydle robi to samo. Wykładam się wygodnie uprzęży - teraz będzie trochę spokoju. Ten niebieski to nowy Notos. Po paruset metrach widać, że jest lepszy od mojego Sparka. Powoli mi odjeżdża, nie tracąc przy tym wysokości. Nagły głos w radiu przerywa tą sielankę: "Jary paka! Jary paka!!!" - słychać głos Tobiego. Moje nogi same puszczają spida. Daleko przede mną, w grupie krążących po drugiej stronie doliny glajtów dostrzegam jednego, który wali w dół w spirali. Za chwilę rozwija się spadochron. Dwa bujnięcia i znika w drzewach. W radiu małe zamieszanie. "Jary rzucił pakę! Przeleciał koło mnie! Jary odezwij się! Jary!" Przez tez gwar przebija się spokojny głos Jarego: "Chłopaki, rzuciłem zapas, nic mi nie jest, siedzę w drzewach, ściągam glajta i złażę. Oczywiście konkurencja trwa dalej". Bardzo pięknie - myślę sobie - tylko ja właśnie lecę w tamtą stronę. Za chwilę może być "bardzo fajnie". Na razie mam parę minut na analizę wypadku: zderzenie? zawietrzna? ostra terma? UFO?

zxc, czyli Krzysztof Ziółkowski

Odbijam w lewo, żeby nie być w obszarze ewentualnej zawietrznej. Robię przegląd sytuacji. Przeleciałem już ponad pół doliny i idzie mi nieźle - przeciwstok wjeżdża powoli pod nogi - wygląda na to, że przejdę górą. Niebieski Notos wyprzedził mnie i jest trochę wyżej. Dostrzegam, że UP Escape z różowym Notosem Comp. kręcą komin po stoku i już kombinuję jakby tu do nich doskoczyć. "Jest nieźle" - myślę - "zaraz wyjadę z tej cholernej doliny". Nie cieszyłem się jednak długo, bo w chwilę później wario odzywa się "uuuuuuuuueeeeeeeeee" dając tym do zrozumienia, że opadanie przekroczyło 3 m/s. Wjeżdżam w noszenie dużo niżej od nich i zostają mi turbulentne resztki. Po zatoczeniu paru bezowocnych kółek decyduję się na przeskok przez przełęcz ponad drutami. Widzę, że tak samo myśli Sosna, bo przez chwilę lecimy razem. Obaj wpadamy jednak w takie duszenie, że czym prędzej zawracamy do doliny Brenty. Sprawa wygląda kiepsko. Cały czas tracę wysokość. Łapię jakieś słabiutkie noszenie, ale zaraz je gubię. Robię parę niepewnych esów. Podlatuje do mnie Krzysiek Ziółkowski. Krzyczę do niego: "Tu nic nie ma!", ale on wie swoje i zakłada krążenie. "Bez sensu!" - myślę - "tu naprawdę nic nie ma!"

Jerzy "Japończyk" Kraus

Zakręcam jednak za nim na wszelki wypadek i... bingo! Coś tu jest! Ziółek centruje lepiej i z każdą zwitką odjeżdża do góry. Obok niego na żółtym Maksie wykręca się Marcin Tobiszewski. Z głębi doliny podlatuje Japończyk, ale paręset metrów wcześniej łapie "swój" komin. Po paru kółkach oceniam, że jego noszenie jest lepsze niż moje. Trzeba zmienić towarzystwo - decyduję. Przeskakuję do Japońca. No, nareszcie jakiś konkret! Wario pika coraz szybciej. Odbijam trochę od stoku, przerzucam ciało, ręka sama schodzi w dół, a jadę szybko do góry. Komin idzie dosyć blisko drzew, także co parę zwitek wyjeżdżam ile się da na nawietrzną. Już wiem, że nie utopię w tej przeklętej dolinie! Jeszcze parę rundek i wyskrobuję się nad grań. Nade mną buduje się piękny cumulus. Pilnuję go wzrokiem i podkręcam pod niego. Zaczyna otaczać mnie lekka mgiełka. Szybka decyzja - odpalamy dalej! Klapy, spidzior, i do przodu. Wario jeszcze pika, ale już wypadam z komina. Odstrzeliwuję klapy. Z boku podlatuje Japończyk. Coś krzyczy. Wiatr mi świszcze w kasku, daję znaki, że nic nie rozumiem. Japończyk podjeżdża tak blisko, że glajty niemal stykają się stabilami.

"Kurnik to tamto?" - krzyczy i macha ręką w kierunku pobliskich budynków.

"Coś ty, jeszcze z 5 kilometrów" - odkrzykuję i wskazuję właściwy kierunek.

"Na pewno?" - dopytuje się Japończyk.

"Nie widzisz na GPSie?" - wrzeszczę do niego.

"Kurnik" - pierwszy punkt zwrotny pierwszej konkurencji. Zdjęcie oczywiście z sektora, niech się młodzież uczy ;-)

Ale chyba rzeczywiście nie widzi, bo ma trzydziestkęósemkę, a na Rubbio GPSy padają. Wiadomo - zakłócenia od anten. Za chwilę moja dwunastka też gubi sygnał. Wyłączam grata i lecę w kierunku widocznego w oddali gaiku anten. Po drodze dołącza do nas Tobi, odnajdują się też Zbyszek Gotkiewicz i Jacek Waksmundzki. W pobliżu plącze się też jakiś Swing. Oceniam wg ukształtowania terenu i kierunku wiatru, że następny komin będzie gdzieś w okolicach startowiska na Rubbio. Wszyscy lecimy w tamtą stronę. Koło Rubbio rzeczywiście "coś" jest. Tylko nazwanie "tego" kominem byłoby grubą przesadą. Jest to raczej nieskoordynowany rój wypiardów termicznych, kłębiących się we wszystkich kierunkach. Zaczynamy rozpaczliwie krążyć w koło. Jedni w prawo, drudzy w lewo, inni jeszcze inaczej. Co chwilę wali komuś klapę. Japończyk odlatuje w kierunku obiecującego cumulusika na przedpolu. Ostrożnie podążam za nim. Po chwili widzę, że zawraca, wyraźnie tracąc wysokość. Zawracam i ja, prosto w krążące nad Rubbio glajty. Po kilkunastu minutach latania w tych bąblach użebrałem może z 50 metrów, a wymęczyło mnie okrutnie. Japończyk dostał trzy klapy w serii, w kilkusekundowych odstępach. Glajt tańczy dziki taniec nad głową. W uprzęży rzuca na wszystkie strony, ręce ledwo nadążają kontrować. W końcu mam dość. Odpalam przez przełęcz, na skróty, w kierunku głównej grani. Lecąc, rozglądam się uważnie dookoła. Od północy, przez grań, pełzną chmury, podstawa schodzi coraz niżej, niebo wyraźnie się kituje. "Trzeba się spieszyć" - myślę - i znów depczę spida. Pod granią łapię noszenie i po zboczu wyjeżdżam na górę. Chłopaki to widzą i już walą do mnie. Nie czekając lecę po grani, co chwila podkręcając. Widać już kurnik - pierwszy punkt zwrotny. Na przedpolu mali wykręca się pod chmurą. Zrobił już fotki i leci dalej. "Dobra, dogonimy go później" - myślę. Krążąc dostrzegam obok, trochę niżej, Piotrka Woszczynę. On już nie buduje wysokości, tylko tnie prosto na kurnik. Obserwuję go uważnie. Doleci, nie doleci? Dolatuje, ale ledwo, ledwo - przechodzi tuż nad granią. "OK" - myślę - "jeszcze trochę i lecę za nim". Wiatr zwiewa mnie z grani na zawietrzną, muszę więc przerwać krążenie i skaczę na kurnik. W głowie mam mętlik. Pamiętam z rozmowy z kolegami, że punkt zwrotny trzeba pstryknąć tak, żeby widać było dwie ściany. Ściana szczytowa wychodzi na Bassano - przypomina mi się. Rzeczywiście tak jest. Dolot jest stamtąd, a lecimy tam. To sektor będzie... - cholera, już nic nie wiem na pewno. Na wszelki wypadek walę całą serię fotek.

W końcu chowam aparat i rozglądam się po świecie. Aha, Piotrek jest przede mną, sporo niżej, ale coś tam złapał. Lecę do niego. Słabiutko, słabiutko, ale jednak drapiemy się do góry. Pamiętając o dość silnym wietrze na grani, już nie krążę, tylko lecę po prostej w kierunku żlebu. Innym idzie chyba lepiej - widzę, że chłopaki coś podłapali. Śmigam do nich. Za chwilę latamy w koło całą zgrają, wpasowując się w krążeniu. Skupiam się na centrowaniu, starając się maksymalnie wykorzystać noszenie. W pewnym momencie wszyscy odlatują, ja robię jedną zwitkę więcej. Niepotrzebnie. Wpadam w silne duszenie, a reszta odsadza się o dobre parędziesiąt metrów. Kombinuję coś jeszcze na miejscu, ale to tylko pogarsza sprawę. Konkurenci są coraz dalej. "Dobra" - myślę sobie - "wy po grani, a ja na skróty przez dolinkę. Zobaczymy kto będzie lepszy". I już lecę w znane miejsce pod antenę. Pamiętam, że tam są asfaltowe serpentyny, teraz dobrze nasłonecznione. Już, już, do nich dolatuję, gdy nagle dostaję potężnego kopa! Ręce w górę! - wjeżdżam w mocny komin. Wario krztusi się i wyje. Od razu przerzucam ciało na prawą burtę, ręka ze sterówką zjeżdża do biodra. Jestem pierwszy i narzucam niewygodny dla innych kierunek krążenia. Ja tu rządzę! Wario drze się jak opętane. Na uśredniaczu "szósteczka". Jest bosko. Noszenie jest silne, równe, prawie nie rzuca. Zapamiętuję się w krążeniu. Nagle w radiu krzyk: "Subocz, uważaj, chmury z boku idą na ciebie!" Rzut oka - rzeczywiście - do "mojej" chmury jeszcze ze 100 metrów, ale z boku, zza grani, wyłażą brzydkie kłaki. Są dużo niżej i pełzną pode mnie. Prostuję lot i robię klapy. Wario nadal wyje. Niedobrze! Poprawiam klapy na 2 linki, wduszam spida. Nie pomaga. Wkoło robi się szaro. Wario pika szybko. Cholera! Puszczam linki, lekko pociągam za kołki i nie czekając nawet na pełne wyjście z klap ciągnę za taśmy B. Skrzydło się załamuje i odjeżdża powoli do tyłu. Robi się cicho. W dole niewyraźnie majaczą zarysy przedpola. "Subocz! - tak nie wolno" - słyszę w radiu. Ale już jestem pod chmurą. Puszczam taśmy, trochę zbyt gwałtownie, ale kochane skrzydełko mi to wybacza. "Cholera, jedna zwitka za dużo" - przebiega mi przez głowę. Ale nie ma czasu na myślenie - widzę glajty kolegów trochę niżej, za to sporo przede mną. Podążam ich tropem. Zza góry widać już dolinę Brenty. Rozciągnęliśmy szyk na paruset metrach - przetasowało nas nieźle w tym kominie. Pierwszy leci Tobi. Na grani będzie miał pewne noszenie. Obok niego niebieski Notos. Reszty nie widzę. Chyba gdzieś z tyłu. Dopadam komina pod Tobim, kiedy on już odpala przez rzekę. Krążę więc, obserwując jak mu idzie. Czuję, że komin rozbudowuje się w kierunku rzeki, za każdą zwitką poprawiam więc krążenie w tamtą stronę. Noszenie trochę słabnie, ale nadal jest OK. Obok mnie lata Jacek na Notosie. Nad doliną chyba nosi, widzę sporo cumulusów. Niebo coraz bardziej zakitowane. Czas nagli. "No to jazda, na co czekać" - myślę. I już lecę na Costalungę. Notos koło mnie jak cień. Tobi prawie przeskoczył, ale będzie poniżej grani - oceniam. Daję bardziej w prawo, w razie czego obejdę Costalungę przedpolem. Tam już sobie jakoś poradzę, znam patenty. Tobi dolatuje rzeczywiście poniżej grani i zaczyna mozolną rzeźbę. Nasze dwa glajty też poniżej, ale obchodzimy górę bokiem. Na krawędzi jest niezbyt mocne noszenie. Przelatuję przez nie po prostej, Notos zostaje. Moim celem jest kamieniołom na Costalundze - znany bank kominów. Nie dolatuję jednak do niego, bo potężny kopniak termiczny wali w glajta. Skrzydło ucieka trochę do tyłu, ale automatycznie odpuszczam i wchodzę w komin: sterówka, ciało i jazda do góry. Prosto pod budujący się cumulusik. Z lewej niebo zakitowane prawie na amen. Przedpole jeszcze się wygrzewa, ale czuję, że niedługo. Za chwilę mam podstawę. Od początku obniżyła się co najmniej o 200 metrów. Dookoła teren znany na pamięć. Kieruję się przez dolinę prosto na krzyż. Przez radio Leszek Mańkowski nawołuje Majoneza. Robię za przekaźnik, ale MoJo nadal nie odpowiada. Zgłaszają się za to inni, robi się małe zamieszanie w eterze.

Leszek Mańkowski - sędzia główny

"Ślimoczku to ty?" pyta po chwili zdziwiony Leszek

"Jasne, że ja" - odpowiadam. (Już w zeszłym roku Romek Witkowski ochrzcił mnie Ślimokiem.)

"A gdzie jesteś" - pyta Leszek

"A nad campingiem" - odpowiadam

"Coś takiego" - dziwi się Leszek - "zwykli glajciarze przylatują przed zawodnikami?"

"Przecież startuję w zawodach" - prostuję z lekkim oburzeniem.

Miło się gawędzi, kiedy nagle w radiu słyszę: "Chłopaki, mali zrobił metę!!!". "O jasny gwint! Jak to: zrobił? Kiedy? Przecież go pilnowałem!" - przelatuje mi przez głowę. Przerywam więc pogaduchy i jazda dalej! Został mi jeszcze do zrobienia drugi punkt zwrotny - Bazylika w Possagno. Pół godziny lotu. I powrót: też pół godziny. "Kiedy mali to zrobił?" - nieważne, lecę dalej. Koło Deltaplano trafiam kolejny komin, podkręcam ile się da. A da się niewiele, chmury łażą po grani. Odpalam w kierunku Possagno. Przeskakuję kanion, lecę nad łąkami na wypłaszczeniu pod granią. Na końcu, przed żlebem, znajduję słabe noszenie. Krążę tam przez parę minut. Dochodzę w końcu do wniosku, że nie użebram w nim zbyt wiele. Lepiej skoczyć przez żleb i poszukać czegoś konkretniejszego. Więc skaczę. Obok mnie pojawia się jak duch białawy Xyon Piotrka. Lecimy razem w kierunku Possagno. Odbijam trochę na przedpole, jednocześnie bacznie obserwując poczynania Piotrka smyrającego się po zboczu. Jeśli on coś załapie, podlecę do niego. Jeśli ja, on skiknie do mnie. Przelatujemy przez kolejny żleb. Na środku słyszę słabe pikanie. Wyczekuję chwilę i zakręcam. Po paru zwitkach daję sobie spokój - słaby komin znosi mnie mocno z kierunku. Lecimy dalej. Robi się coraz ciemniej - warstwa chmur zakryła prawie całe niebo. Powoli gaśnie nadzieja na dolot do mety. "Ale, kurcze, nie jest źle" - myślę. Czuję, że jestem w czubie. Przede mną może być tylko Mali.

"Jak on zdążył na metę? Kiedy?" - ta myśl nie daje mi spokoju. Ale oto widać już bazylikę w Possagno.

Mój namiernik nożny podpowiada mi, że raczej nie dolecę. Piotrek na pewno nie. Jest z 50 metrów pode mną. Wlatujemy nad żwirownię. Piotrek tuż nad drzewami, ja mam jeszcze zapas. Bazylika rośnie w oczach. Dookoła jednak domy, winnice, ogrody - z lądowiskiem kiepsko. Pośrodku żwirowni czuję ruch w powietrzu. Ostatni komin? Rozpaczliwie esuję w poszukiwaniu noszenia, ale nic nie znajduję. Trudno, kiedyś trzeba przecież wylądować. Dookoła jest parę lądowisk, z których najbliższe bazyliki wydaje się boisko piłkarskie. Lecę w tę stronę. Nad bazyliką raczej nie przelecę, a gdyby nawet, to co dalej? Potężna budowla zasłania teren za nią, nie wiem co tam się znajduje. Dolatuję nad boisko, mam jeszcze zapas wysokości. Obok mnie majaczy biała kopuła świątyni, więc może jednak trzeba było... Ale nie ma czasu na zastanawianie się, co by było, gdyby. Robię dwa ciasne esy, teraz klapy - i już siedzę na murawie.

Piotrek Woszczyna, zwany Pająkiem

"Jędruś, ty tutaj?" - słyszę przez radio głos mali'ego.

"Mali, mali, gdzie jesteś?" - nawołuję nerwowo.

"Tutaj!" - słyszę w odpowiedzi.

"Gdzie jest to tutaj?" - robię się coraz bardziej nerwowy.

"No tutaj, w Possagno!"

"A więc nie zrobiłeś mety?"

"NIE! Ale punkt zrobiłem."

"Uff! Ktoś jeszcze tu jest?"

"Na razie tylko ja i ty."

Ta odpowiedź mnie uspokaja. Pstrykam zdjęcia i składam szybko glajta, bo wszędzie pełno mrówek. W radiu słychać głos Tobiego. Podnoszę głowę i widzę jego żółtego Maxa nad żwirownią. Jest wyżej, dużo wyżej, wiec pewnie zrobi punkt. Jeszcze zaczyna bezczelnie krążyć! Nie mogę na to patrzeć i kończę składać skrzydło. Tobi robi punkt i odlatuje w stronę mali'ego. Przez radio uzgadniają lądowisko. Pakując się widzę jeszcze parę nadlatujących glajtów. Są dużo niżej niż ja przyszedłem i na pewno nie zrobią punktu. Niebo jest prawie całe pokryte chmurami. "Ktoś" właśnie gasi światło. Zarzucam worek na plecy i idę na spotkanie chłopaków uzgadniając przez radio miejsce spotkania. Zaraz zbieramy ochrzan za gadanie na częstotliwości ratowniczej, przechodzimy więc na "zbiórkową". Mali'ego z Tobim spotykam w centrum. Zadowoleni, idziemy na lody. W końcu coś się nam należy po 2,5 godzinnym locie! W cukierni wysilamy nasz "włoski", na szczęście barman zna angielski.

Krakowsko-pomorski team drużynowych mistrzów Polski

"Skydiving?" - pyta patrząc na nasze toboły.

"Paragliding!" - odpowiadam z dumą.

"Are you lost in Possagno?" - pyta.

"No, we just want to buy some ice-cream!"

Mistrzowie od lewej: Marcin Tobiszewski znany jako Mike Tango vel Tobi, Piotrek Woszczyna, no i sam maestro Wojtek "mali" Maliszewski (uwaga: mali, jak sama nazwa wskazuje, piszemy małą literą)

Więc kupujemy te lody, siadamy przed cukiernią, jemy i czekamy na transport. Komentujemy wydarzenia z lotu, szczególnie wypadek Jarego. Tak sobie siedzimy i gadamy, że nawet nie zauważyliśmy kiedy podjechało piękne Mondeo kombi, z którego przez okno macha do nas Wojtek Chyla! Okazało się, że złapał stopa nad rzeką i wraca na camping. Po krótkich pertraktacjach z kierowcą pakujemy się wszyscy do wozu. Włoch jest tak uprzejmy, że zawozi nas na camping. "Grazie, molto grazie!" - wołamy do niego, bierzemy graty i wkraczamy na camping z minami zwycięzców.

Nieźle, jak na pierwszy dzień - myślę sobie. Ciekawe, co przyniesie następny?

Andrzej Subocz
andrzej@aku.com.pl