Opowieści paralotniowe

Pierwsze koszenie

Drugi weekend marca 1999 spędziłem w Kielcach, u Dynamita. Dużo czytałem i słyszałem o Klonówce i wyciągarce TurboSaluto, więc nastawiałem się głównie na te atrakcje. Niestety na miejscu okazało się, że wieje akurat nie tak, jak powinno i nic z tego nie będzie. Improwizujemy...

W sobotę jedziemy na hałdę. Wieje słabiutko - Wojtek włazi na górę i na Viperze ledwo utrzymuje się przez 10 minut. Następnie Synek zabiera swojego Vipera i pnie się 42 m w górę. Nie zostanę jak jakaś oferma na dole - choć wiem, że żagiel nie poniesie Albatrosa, to przynajmniej oblatam nowe dla mnie miejsce. Drugi Viper po kilku "esach" ląduje koło samochodu. Ja kończę lot po trzech zwrotach. Dynamit orzeka, że pojedziemy na lotnisko aeroklubowe w Masłowie - będę latał z napędem!

Zawsze chciałem spróbować z "kosiarką". Teraz jednak przypominam sobie różne opowieści i to, co sam widziałem, kiedy Isiu robił swoje pierwsze loty z napędem. Przestaję być pewien, czy rzeczywiście muszę to zrobić akurat dzisiaj...

Lotnisko w Masłowie jest lekko pochyłe. Oczywiście wiatr jest taki, że rozbieg wypada pod górkę. Dynamit i Synek mówią, że będzie trudno, ale po chwili Synek startuje bez problemów - czyżby przesadzali? Jest zimno - Synek lekko skruszał w powietrzu i po kilkunastu minutach wraca. Moja kolej. Przypinam się, stawiają mnie na nogach i okazuje się, że ten grat na plecach nie jest taki ciężki, na jakiego wygląda. Da się z nim dość stabilnie chodzić. Kolejna próba, z włączonym silnikiem - najpierw "statyczna", później bieg - również powodują, że zaczynam wierzyć w powodzenie całej akcji.

Wreszcie dopinają mi Albatrosa. Próbujemy startu alpejskiego z wyłączonym silnikiem, ale przy obrocie coś się zaczepia i zmieniamy taktykę: najpierw zapłon, potem wspólne stawianie skrzydła klasykiem, pełny gaz, bieg i... podobno polecę. Proste, prawda?

Figę prawda! Wszystko jest w porządku do momentu "dania w palnik". Nie czuję siły ciągu (jest ona poprowadzona "wokół" pilota, a nie przez niego, wprost do skrzydła), nie czuję skrzydła. Jest zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem - myślałem, ze start z napędem jest bardzo podobny do startu na holu, ale nie jest. Wydaje mi się, że skrzydło tańczy mi nad głową, więc próbuję je stabilizować, przez co buja się ono jeszcze bardziej i wreszcie spada - w ostatniej chwili wyłączam zapłon. Żebym chociaż mógł widzieć skrzydło - niestety podnosząc głowę uderzam kaskiem w kosz śmigła. Oj, nie będzie to proste...

Kilka następnych prób wygląda podobnie. Mam wrażenie, że to glajt i śmigło kierują mną, a nie odwrotnie. Moje próby stają się coraz bardziej chaotyczne. Od noszenia ciężkiego klamota bolą mnie gnaty. Spociłem się. Mam dość.

Wojtek decyduje, że polecę na Gravisie. Skrzydło to, podobnie jak większość, ale w odróżnieniu od Albatrosa, ma stabilizatory na końcach, co ma mi ułatwić start. Podczas składania własnego skrzydła mam chwilę oddechu, ale po paru minutach znowu próbujemy.

Niestety, niewiele pomogło. Taniec pijanego z kołowrotkiem. Jedyny poważniejszy sukces to chwilowy podskok, ale po kilku metrach znów jestem na ziemi, skrzydło też. Dochodzimy do wniosku, że dzisiaj nic z tego nie będzie. Ulga, ale i uczucie porażki. Dynamit pociesza mnie, że pod górkę trudno wystartować. Synek dodaje, że sam się zdziwił, iż udało mu się po raz pierwszy. Fajne chłopaki...

Odwiedzamy jeszcze jedną górkę w Ciekotach, gdzie jest szansa na żagiel. Niestety, za słabo wieje. Co za dzień... Wracamy do domu.

W niedzielę wracamy pod hałdę, ale nawet nie wysiadamy z samochodu. Kierujemy się na Polichno, gdzie podobno teren ma bardziej sprzyjać mojemu zmotoryzowaniu. Około półtora kilometra od zamku w Chęcinach jest pagórek, na który wjeżdżamy i wypakowujemy sprzęt. Pagórek jest porośnięty zeschłą trawą i nielicznymi, niedużymi drzewami i krzaczkami. Startuje Synek - oczywiście żadnych problemów. Potem ja. Za pierwszym razem coś jest źle - skrzydło pada na bok, a ja oczywiście nie wiem, co się dzieje. Stawiamy znowu, "rura" i... lecę! Przez chwilę prosto, nabierając wysokości. Zaciągam stopniowo prawą sterówkę i Gravis leniwie zakręca. Tak powinno być - miałem robić "wojewódzkie" zakręty w prawo, czyli w stronę, w którą pomaga mi moment od śmigła. Zamykam krąg nad startowiskiem. Teraz lekki zakręt w lewo - też się udaje. Lot jest spokojny, wario pokazuje wznoszenia rzędu 1-1,5 m/s. Na wysokości ok. 50 m powyżej startu decyduję się na lot w stronę zamku, pod wiatr. Przez chwilę waham się, czy lecieć wprost nad zamek, czyli nad zabudowaniami, czy jednak nadłożyć drogi i mieć pod sobą pola do lądowania. Mimo porządnych rękawiczek robi mi się zimno w palce, więc wybieram krótszą drogę, ale na wszelki wypadek nabieram wysokości. W pewnym momencie na wariometrze rozpina się czarny wachlarz - wznoszenie 3,4 m/s. Prawie wcale tego nie czuję.

Okrążam zamek ze sporą przewagą wysokości. Spacerujący ludzie machają do mnie, a ja do nich. Jednocześnie zauważam, że zamocowanie taśm o wiele bardziej z tyłu, niż w zwykłych uprzężach, oraz odchylenie skrzydła do tyłu utrudnia odnalezienie puszczonej sterówki. Uprząż skonstruowana jest tak, że nie da się sterować ciałem - pod pachami przebiegają dwie rurki, które przenoszą siłę ciągu bezpośrednio na skrzydło, ale i nie pozwalają pilotowi wychylić się na bok.

Palce pieką już z zimna. Nad zamkiem zawracam, odnajduję wzrokiem nasz pagórek i planuję podejście do lądowania. Po drodze staram się wypatrzyć linie energetyczne, których w tym rejonie jest sporo. Bezpieczniej i łatwiej byłoby wylądować na dole (byle tylko nie wmeldować się na druty), ale nie chcę zmuszać siebie i kolegów do wnoszenia sprzętu na górę - spróbuję wylądować na szczycie. Wojtek wychodzi mi na spotkanie i ruchami rąk naprowadza mnie na lądowisko. Zauważam, że precyzyjne podejście z napędem wymaga osobnego treningu. Kilka sekund przed zetknięciem z ziemią ostatecznie wybieram skrawek pustego, równego miejsca, wyłączam silnik i... stwierdzam, że podchodziłem z lekko bocznym wiatrem. Wypatrzony punkt lądowania odjeżdża na bok, a jego miejsce zajmuje... wyschnięty krzak dzikiej róży.

Tak miękkiego lądowania się nie spodziewałem. Zasiadłem na krzaku, jak na miękkim fotelu. Skrzydło zwaliło się gdzieś z przodu i z boku, a ja, wiszący kilkanaście centymetrów nad ziemią, pozaczepiany o kolce, nie mogę się ruszyć. Sytuacja tak komiczna, że sam wybucham śmiechem. Po chwili "ekipa ratownicza" wyciąga mnie i sprzęt. Przepraszam towarzystwo i zmykam do samochodu - trzeba coś zrobić z rękami! Po kilku minutach rozcierania i chuchania mogę już odczytać dane z Braunigera - maksymalne wznoszenie: 3,4 m/s, opadanie: 3,3 m/s, maksymalna wysokość: 209 m ponad poziom startu. Lot trwał ok. 15 minut.

Po mnie do kosiarki przypina się kolejny pilot. Podczas próby uruchomienia silnika okazuje się, że zerwała się jedna ze śrub mocujących tłumik (cały układ stanowi konstrukcję Hirtha). Pęknięcie zmęczeniowe. Koniec latania. Wracamy do domu.

Trud się opłacił - przekonałem się, że latanie z napędem to fajna zabawa. Różni się ono jednak od szybowania na tyle, że wymaga wyrobienia nowych nawyków, głównie innego wyczuwania skrzydła przy starcie. To wszystko jeszcze przede mną. Na razie wysnułem kilka wniosków:

  1. Nic nie jest takie proste, jak się początkowo wydaje;
  2. Z górki łatwiej, niż pod górkę;
  3. Paralotniarz z napędem wzbudza powszechną sympatię;
  4. Dobre rękawiczki to podstawa;
  5. Lądowanie na krzakach ma swoje zalety;
  6. Pierwszy lot nie musi kończyć się złamaniem śmigła (chociaż Isiu może mieć na ten temat inne zdanie).

Rafał Miszczak
rav@pol.pl