Opowieści paralotniowe

Szczyrk

Oczka otwarłam wczesnym rankiem. Za oknem słoneczko, ptaszki śpiewają. Drzewko trzepotało listkami. Wspaniale. Pojadę latać. Zadzwoniłam do Lecha. Padło wyśnione już i wymarzone od dawna słowo Szczyrk. Och, jak ja tęskniłam do tego Szczyrku, jak do Ziemi Obiecanej. Im dłużej o nim słuchałam, tym bardziej chciałam tam pojechać. Stało się. I oto, po przejechaniu zaledwie 100 km, jestem.

Ach, jak cudownie. Kolejka na górę. Zbawienie. Mój plecak napawa mnie przerażeniem za każdym razem, kiedy mam go podnieść. Po drodze na górę oglądałam sobie widoczki, beztrosko jadłam chlebek z serkiem i niby tak od niechcenia rzuciłam kilka pytań na temat osławionego startu na zachód. Im byłam wyżej, tym bardziej nadrabiałam miną. Kamień w żołądku. Ale, co tam, myślałam sobie! Starym polskim zwyczajem: jakoś to będzie.

Na wstępie oszołomił mnie nieco tłum, jaki zobaczyłam już z daleka. Galeria widokowa czy co? Niby powinnam była się już przyzwyczaić - loża prześmiewców musi być. Trudno, co tam. Przyjechałam latać. Ale kiedy doszłam do upragnionego miejsca wąską ścieżką wijącą się wśród traw, widok, który ukazał się moim oczom... zaparł mi dech w bujnych piersiach (ups!). Kurza Twarz! To jakiś koszmarny sen. Przyjazne jest to startowisko niebywale. Miła stromizna, delikatne pniaczki wykarczowanych drzew i malowniczo położony las - tylko jakoś tak blisko. Co sobie pomyślałam...? Siądę sobie tutaj cichutko nie wadząc nikomu pogryzając źdźbło trawki i sobie popatrzę. Słonko świeci, opalę sobie piegowatą mordkę, a później... może nikt nie zauważy, opuszczę imprezę po angielsku. Siedziałam tak więc obserwując bohaterskie wyczyny akrobatyczne kolejnych pilotów. Szybko zauważyłam, że ci, co siedzą, to liga. Uśmiechnięci, rozmowni i start z tego miejsca najwyraźniej mają opanowany do perfekcji. Gorzej z tymi partaczami, co właśnie walczą o życie, próbując wystartować. Toż oni o niczym nie mają pojęcia. Jakoś ich tak tarmosi. Piękne kolorowe skrzydła robią z nimi co chcą. A to wystrzeliwują w górę jak pąki niecierpliwych kwiatów, a to znowu jak przebite baloniki żałośnie ciągną się po trawce. A może to cyrk? - przeszło mi przez ptasi móżdżek. Jeszcze akrobaci. Już nad drzewami. Jeden w lesie, wisi sobie. Drugi macha łapkami: klapa, klapa, negatywa.

A niebo usiane kolorowymi ptakami. Tamtym to dobrze. Serce rozdarła mi tęsknota.

Nagle, jak w transie, wstałam, rozpakowałam glajta, przebrałam sukieneczkę na strój nieco bardziej odpowiedni. A w głowie huczy. TRZA LECIEĆ. Alpejka? Taaaa... Pobiegałam sobie trochę kiedyś po lotnisku celem opanowania tej trudnej sztuki. Nawet mi to jakoś szło. Ale żeby od razu w ten sposób startować? Z długotrwałych obserwacji wynikało jednak niezbicie, że inaczej to tu się nie da - jeżeli w ogóle się da.

Determinację w oczach musiałam mieć potworną, bo dwóch miłych Panów (jeden zasadniczo przyjechał pooglądać, drugi zwierzył mi się, że już dziś wisiał na drzewach), nie wiem, czy chcąc uratować mi życie, czy może wręcz przeciwnie, zaczęło mi pomagać. Poplątałam w panice te wszystkie cieniutkie, kolorowe sznureczki. Dygot wewnętrzny i zewnętrzny utrudniał mi trzymanie sterówek, a prawa z lewą poplątały mi się już kompletnie. Wywaliłam się, potykając o jeden z uroczych pniaczków. Krew cieknie, wielkie muchy gryzą, a ja nic. Bohatersko walczę. Jak już mi się nieco udało nad tym wszystkim zapanować (?!), powstał plan. Zawieje, to podniosę skrzydło celem obejrzenia galerii, położę i zobaczymy co dalej.

Podniosłam! Rany, jak to skrzydło pięknie wstało i... stoi. Stabilne, niewzruszone. I normalnie się uśmiecha!!! Kulka w głowie zaczęła mi dygotać, aż linka, co mi trzyma uszy, żeby nie odpadły, zaczęła drgać. Nastąpił proces myślowy. I drze mi się coś w tej skołowanej głowie: TRZEBA SIĘ ODWRÓCIĆ I ZAP.... (oj! Ale by mi się wyrwało). Zapylać trzeba do przodu. Aż mnie poderwało do góry. Ten lasek śliczny, co tam jest za tą łączką milutką... on chciał mnie wciągnąć. Co ja bym zrobiła bez tego mojego skrzydła? Uratowało mnie. Normalnie wzięło i wyciągnęło.

No to latam sobie. Vario nie pika, bo nie nabyte. Coś tam "na czuja" pokręciłam. Łączki do lądowania wypatrzyłam sokolim wzrokiem. Po trzecim podejściu, na klapach udało mi się wycelować. Nie na ostrewkę, nie na przewody i nawet nie na drzewo, ale w trawę. Profesjonalnie walnęłam komorami w ziemię. Nie uszło to oczywiście uwagi jakiegoś miłego pilota: "trochę nieudane lądowanie, co?" Uśmiechnęłam się maksymalnie debilnie, co nie przysporzyło mi szczególnych problemów i nawet słodkich ustek nie otwarłam.

Dotarliście do końca? Dzielne chłopaki. Teraz będą moje (bardzo subtelne) wnioski.

Fajnie być babą. Pietra miałam potwornego i mogę otwarcie się do tego przyznać ;-). Ale po raz kolejny wiem, że ten dzień, kiedy pomyślałam PARALOTNIE! TO MI SIĘ PEWNIE SPODOBA, to był dzień, kiedy urodziłam się na nowo, kiedy zaczęłam żyć.

Szczęśliwy Krasnal

Szczególne podziękowania kieruję do Pilota, który być może pamięta tamten dzień i pomógł mi wtedy. Ostatnią rzeczą, którą zarejestrowałam przed startem, były Jego przerażone oczy.

Joanna Błachut
joannab@looz.com.pl