Opowieści paralotniowe

Jak Krasnal pojechał do Bassano

Zapakowaliśmy się do samochodu, chyba 12 osób. Jedziemy na górę. Boli mnie głowa, mam kaca. Pniemy się w górę po serpentynach. Żartujemy. Jestem jak dziecko, które ma dostać czekoladkę, widzi papierek, ale nie zna jej smaku. Ekscytacja i podniecenie. Nie lęk. Nie mam jeszcze świadomości, co może mnie spotkać. Zresztą jestem pilotem-uczniem. Wypuszczą mnie tylko w maślanych warunkach. Czuję się jednak bardzo ważna. Czuję też ta specyficzną więź - wszyscy chcemy latać. Paradajz jest wesoły. Opowiada dowcipne historyjki. Dojechaliśmy. Startowisko takie jakieś małe i strome. Czekamy na dobry kierunek wiatru. Stąd widać lądowisko. Ale wiatr jest zły. Palimy papierosy. Po 40 minutach Paradajz zaczyna się niecierpliwić. Proponuje zmianę startu. Zaczyna się dyskusja. Leszek jest na dole, Jurek z nami. Piotrek naciska na przejazd. Leszek się wścieka, nie pozwoli lecieć uczniom z Cimy. Drobna niedogodność warunków uniemożliwi nam dolot. Atmosfera staje się napięta. Udziela mi się ten niepokój. Nie odzywam się - mówią o rzeczach dla mnie abstrakcyjnych. Mija godzina. Zapada decyzja. Jedziemy na Cimę, na górze zobaczymy co dalej.

Zaczynam się denerwować. Zadaję pytania. Czy to daleko, czy wysoko, czy widać lądowisko. Nie odczuwam już bólu głowy ani kaca. Jest mi gorąco. Jurek jest spięty i zły. Minęło z pół godziny. Zatrzymujemy się, bez glajtów idziemy na start. Tutaj to wygląda lepiej, duża łąka o łagodnym nachyleniu. Nie widać lądowiska. Wiatr dobry. Paradajz startuje. Słyszymy Jego korespondencję z Leszkiem. Powietrze spokojne, słaba, laminarna termika. Zaczynam zadawać pytania. Gdzie mam lecieć, jak znajdę lądowisko? Jesteśmy na wysokości 1450 metrów od podstawy góry. Każdy daje mi inne wskazówki, że widać tam kominy, wieżę, samochody, będą rozłożone skrzydła. Pieprzę to. Mam lecieć w prawo. Wiem, jak wygląda to miejsce, może znajdę. Zapada decyzja, uczniowie mogą lecieć.

Rozkładam skrzydło, drżą mi ręce. Muszę!!! zapalić. Stoję ubrana, uprząż waży chyba tonę, a nogi mam z waty. "Sprawdź moje radio, powiedz mi kiedy mam wystartować, kiedy puścić taśmy, czy skrzydło dobrze wyszło. I mów do mnie cały czas" - proszę Jurka. Nie jestem spanikowana, ale...

Chwila koncentracji. Chcę lecieć!!! Ostatnie sprawdzenie napięcia linek, wolnej przestrzeni nad głową. Biegnę. "Skrzydło w porządku" - słyszę w radiu.

Ręce jeszcze lekko drżą na sterówkach. Ale już siedzę wygodnie w uprzęży. Poleciałam 5 minut po ostatnim przede mną. Leeecęęę!!! Omijam zbocze. Jestem sama. Patrzę do góry, skrzydło pięknie wygląda. "Damy radę, Kochanie" - jestem dla Niego czuła. Wiatr głaszcze mnie po twarzy. Nie zwracam uwagi na wariometr, coś tam pika. Ciągle jestem sama. Skrzydło leci spokojnie, znajomy opór na sterówkach. "TYLKO GDZIE JEST TO PIEPRZONE LĄDOWISKO?!!". Lecę wzdłuż zbocza. Pruję powietrze, pieprzę kominy, szukam tego cholernego miejsca. Mijają wieki męczarni zanim udaje mi się je zlokalizować. "Widzę Cię, Krasnal" - głos Leszka w radiu działa jak balsam. Zaczynam się cieszyć. Słyszę swój śmiech. Obserwuję ludzi (!?) maleńkich na ziemi, "zabawkowe" autka i domki. Patrzę na vario, na skrzydło. Jestem SZCZĘŚLIWA. Dobrze wykonałam rundę czterozakrętową nad lądowiskiem, z lekkimi tylko poprawkami Leszka. Gratuluje mi. Zwijam skrzydło. PIĆ! PAPIEROS!! PIWO!!!

(LOT OK. 25 MINUT)


Wyjazd na górę dostarcza mi innych doznań niż wczoraj. Jestem spięta. Widzę, że nie tylko ja. Zmiana kierunku wiatru, zmiana startowiska. Patrzę na innych pilotów. Dam radę. Skąd ten lęk. Na starcie jest Leszek. Wojskowa dyscyplina. "Krasnal ubieraj się, rozłożę Ci skrzydło". Nie ma czasu na papierosa, na użalanie się nad swoim losem. Rozkaz to rozkaz. Odpaliłam.

Lecę. Zaczyna huśtać. Vario pika. 1 m/s do góry! Kręcić! TO JEST KOMIN!!! Pierwszy w życiu, pieprzony komin! Przenoszę ciężar ciała na prawo, dociągam sterówkę. Boże! Jadę do góry! 10, 20 metrów. Termika!! Ja latam!!! Skrzydło cudownie chodzi za ręką. Wypluł mnie :-( Poszukam innego. Obserwuję innych pilotów. Na szczęście są daleko. Mam 300 metrów. Odchodzę na lądowisko. "Krasnal, dla Maćka" - słyszę Go, ale On mnie chyba nie. "Maciek dla Lima Majk". Widzi mnie jeden i drugi. Leszek podaje informacje, że pewnie wyląduję bez korekt.

(LOT OK. 10 MINUT)


Zmiana startu i ladowiska. Zaczęły się zawody. Lądujemy z lotniami. Musimy uważać, są bardzo szybkie. Znów nerwy przy wyjeżdzie, lekka słabość przed startem. W powietrzu sporo glajciarzy, lotnie, nawet mały, cholernie szybki szybowiec. Pamiętam przepisy, prawo drogi, prawo krążenia.

Jest terma. Pierwszy komin. Kręcę wąsko. Mam przewagę, jestem lekka, 1 m/s do góry. Wypluł. Szukam następnego. Widzę Jurka. Jest nade mną. Mam znów noszenie. 0,5 m/s, ale bardziej rozległe. Znów do góry. Wypluł. Czule patrzę na skrzydło. "Pokażemy im". Lecę nad skały. Cholera, ale huśtawka! Wchodzę w komin. Ale jazda! Vario pika jak szalone. 3 m/s! Widzę Jurka. Jest pode mną :-) "Krasnal, Ty lampiszonie" - nie mam nadawania, nie mogę odpowiedzieć. Szukam dalej. Teraz nic mnie nie obchodzi. Chcę się wznosić. Od czasu do czasu gdzieś mnie dusi. Ale tracę mało. Jest dosyć spokojnie. Czasem 2, 3 m/s. Ale dość gęsto. Niestety gęsto też od pilotów. Nie wiem, jak długo już latam, ale zaczynają mnie boleć ręce. Nie puszczam sterówek. Daję odpocząć raz jednej, raz drugiej. Ciągle szukam kominów. Czuję jednak, że zaczynam wymiękać. Coraz więcej glajtów. Siada mi psychika. Ktoś się na mnie zaraz wpierdoli. Jurek wylądował, Sokół też. Mam jakieś 800 m. Dopiero teraz szukam lądowiska. Jest. Mam dość. Odchodzę. Komin - metr do góry. Nie mogę go sobie odpuścić. Kręcę. Może człowiek nie jest stworzony do latania, ale ja naprawdę czuję się tu wspaniale. O>K> Wypluł. Odchodzę. Komin. Kręcę. Wypluł. Odchodzę. Komin! Kręcę. Wypluł. Odchodzę. Jestem zmęczona. Do lądowiska jeszcze kawałek. Patrzę sobie na widoczki. Siedzę wygodnie, chociaż tyłek już trochę boli, ręce cierpną. Nad lądowisko przylatuję na dużej wysokości, jakieś 450 m. Jurek z Sokołem są na dole. "Leć w prawy róg, zrobisz spiralę". "Waga w prawo, jeszcze! Wywieś się na tej uprzęży. Teraz sterówka. Jeszcze, jeszcze, jeszcze". Skrzydło mam z boku. Wciska mnie w uprząż, linki świszczą. Kręcę się. "Powoli odpuść". Odpuściłam zbyt gwałtownie. "Miało być powoli, przyhamuj". Skrzydło trochę pohuśtało, ale szybko się uspokoiło, kocha mnie tak, jak ja Jego. "Ale Ty głupia jesteś, nic się nie boisz". To nie była jeszcze spirala. A ja faktycznie się nie bałam. Może i jestem głupia, ale za to jaka szczęśliwa.

Wylądowałam. Dostałam papierosa i piwo.

Kurwa! Jakie to jest zajebiste.

(LOT 1 GODZINA 15 MINUT)

Bassano, październik 1999 r.

Joanna Błachut
joannab@looz.com.pl