Opowieści paralotniowe

Kurs

Dramat w jednym akcie i jednej odsłonie

Zaczęło się od tego, że moi kumple dali ciała i w ostatnim momencie zrezygnowali. Nie to mnie wkurzyło, że tak się stało i że w zasadzie tego właśnie się spodziewałem. Wkurzyło mnie to, że przez to nie miałem tam, na miejscu, żadnego transportu. Agata kiedyś mówiła, że tam samochód będzie niezbędny, no bo dojazd na górkę, no bo przewóz sprzętu itd. Z pewnym niepokojem i z kasą na kurs udałem się więc do biura "Na Uboczu". Agata mnie uspokoiła - powiedziała, że jeszcze się nie zdarzyło tak, by kursanci jakoś sobie nie pomogli i przypomniała o wysokich butach i odpowiednim ubraniu. Dała mi też numer do jakiegoś człowieka i powiedziała, że to też taki młody chłopak i też student, i żebym spróbował się z nim zabrać. Dzwonię do niego wieczorkiem i gdy on zgadza się mnie zabrać, umawiamy się na wyjazd.

W dniu wyjazdu w wielkim pośpiechu załatwiałem ostatnie sprawy w pracy, z wielkim plecakiem wpadłem do agenta jednego z funduszy emerytalnych (25 IX - dopiero potem się dowiedziałem, że przesuwają termin "ostatniej szansy") i podpisuję całą masę papierów. Mój pośpiech chyba go trochę zdziwił. Nie powinien być taki zdziwiony, raczej ucieszony - to była chyba jego najszybsza transakcja w życiu (mniej niż trzy i pół minuty). Już po chwili wybiegam na ulicę i biegnę na pobliski parking, gdzie się umówiłem z Darkiem (to on był tym łaskawcą, który zgodził się zabrać mnie i moje graty). Potem w czasie drogi Darek opowiada, że miała się z nami zabrać jeszcze jedna dziewczyna, ale w końcu nie mogła wcześniej wyjść z pracy i dojedzie nocnym pociągiem. Dzielna Corsa Darka mknie jak strzała, a podróż mija nam przyjemnie na gawędzeniu o Policji (średnia prędkość120-140 km/h :-) i o tym, jak to będzie na tym kursie, co możemy sobie zrobić, jakie złamania, jakie trwałe uszkodzenia itp. (Darek jest studentem medycyny i sporo wie o wszelkich urazach, dlatego na kursie został ochrzczony "Chirurgiem"). Gadało się tak przyjemnie, że nadrobiliśmy jakieś 150 km, nie zauważając po drodze jakiegoś drogowskazu. We Wrocławiu zjadamy "coś szybkiego" w McDonaldzie i lecimy dalej. W Jeleniej Górze z pewnym trudem znajdujemy hotel "Pod Jeleniem" i ponieważ jest późno, kładziemy się szybko spać.

Z samego rana biegniemy poszukać jakiegoś sklepu, żeby kupić coś do żarcia. Potem czekamy w holu na dole na pierwsze spotkanie kursantów i instruktora. Z ciekawością obserwuję ludzi, którzy zaczynają się tam zbierać. To tak mają wyglądać wariaci mnie podobni, ludzie na tyle szaleni, by zapisać się na tego typu kurs? Biorąc pod uwagę fakt, że razem z Darkiem i Ewką (to ona miała się pierwotnie z nami zabrać) jesteśmy najmłodsi, a wśród pozostałych średnia wieku zbliża się niebezpiecznie do 40, wcale na takich nie wyglądają. Zaczynam się zastanawiać, czy to ja za mało wiem o paralotniarstwie, przypuszczając, że to niebezpieczne zajęcie, czy to oni wiedzą dostatecznie dużo, by mieć pewność, że tak nie jest. A może po prostu są tutaj właśnie po to, by się przekonać, jak to właściwie jest.

Po chwili wpada niewysoki blondynek (właśnie Krzysiek "Guru") i przedstawia się jako nasz instruktor. Za chwilę zaprasza nas do swojego pokoiku i rozdaje kaski. Potem przebieramy się i jedziemy za Krzyśkiem na górkę. Góra Szybowcowa w Jeżowie Sudeckim, gdy się tak do niej podjeżdża, wygląda z daleka dość niepozornie. Na początku jestem trochę rozczarowany. Wiem, że nie będziemy od razu latać z samej góry, no ale potem to chyba chciałoby się jak najwyżej. Jednak gdy zaczynamy jechać pod górę, to tak się jedzie i jedzie, jedzie i jedzie. Zaczynam się poważnie zastanawiać, o co chodzi, gdy właśnie dojeżdżamy na szczyt. Pierwszy widok to oczywiście kilka budyneczków, między innymi poniemiecki hangar, a pomiędzy nimi co? Masa grilli, beczki z piwem i kupa ludzi. Mówię do Darka, że całkiem nieźle się zapowiada. Pomiędzy tymi kramami kupa ludzi: tubylcy z rodzinami, harcerze z jednostki na tej górze, jacyś Niemcy - turyści, strażacy i sam nie wiem kto jeszcze. Pomimo całego zamieszania, Krzysiek odczytuje nasze nazwiska, dzieląc nas na pary o podobnej wadze (ja trafiam na Chirurga) i rozdaje takie duże plecaki – po jednym na parę. Bardzo jestem ciekaw, co tam jest w środku, ale tak mi jakoś głupio zaglądać. Potem podchodzimy do południowego stoku i patrzymy w dół. Początkowe wrażenie, że to niewysoka góra, szybko mija. Ludziki na dole jak jakieś mróweczki. Już później dowiaduję się, że górka ma ponad 100 metrów przewyższenia. Wydaje się może, że to nie dużo, ale na sam początek chyba zupełnie wystarcza.

Bierzemy graty i schodzimy na sam dół na łąkę. Krzysiek, który tak jakoś od razu otrzymał od nas przydomek "Guru", wyjmuje z plecaka Ewki takie jakieś coś. Domyślam się, że te szelki z kawałkiem jakiegoś takiego siodełka to uprząż. Na modelkę tak całkiem przypadkiem, wręcz półlosowo wybrana zostaje Ewa. Guru pokazuje nam, jak to się zakłada, co do czego służy i co jak się nazywa (znaczy się, że taśmy na brzuchu to taśmy piersiowe a takie klamerki to karabinki, choć za cholerę nawet pistoletu nie przypominają). Potem mamy kilka minut na całkowite oplątanie się, każda para swoją uprzężą (oczywiście najpierw jedna osoba z pary potem druga a nie razem :). Guru ma chyba niezłą zabawę, ale nic nie mówi i po chwili pokazuje nam całą procedurę rozkładania skrzydła. Jezu, padają głosy, po co tu tyle linek, w życiu się nie nauczę ich rozplątywać itp. Linki są fajne, kolorowe, co ma pomóc, ale na razie powoduje tylko zawroty głowy, gdy próbujemy się połapać. Nasz instruktorek mówi, żebyśmy się nie przejmowali - wszystko przyjdzie z czasem. Łatwo powiedzieć, myślę sobie próbując wyleźć spod tych wszystkich linek. Potem kolej na Darka. Przyglądam się z boku i pewnie bym się nieźle śmiał, gdyby nie to, że przed chwilą sam przeżyłem podobne kłopoty. Jak już wszyscy zaczynali się plątać coraz bardziej, Guru zadecydował, że czas na następny krok – stawianie skrzydła. Podczas gdy my zaczynamy to mozolnie ćwiczyć, z ust pary Piotrek-Artur pada pytanie, czy mogą już wejść sobie na "półeczkę" i polatać. Patrząc na Darka i resztę miałem ochotę się z nich obśmiać - może rzeczywiście radzą sobie troszeczkę lepiej niż pozostali, ale czy będą wiedzieć, co tam na "półeczce" powinni robić? Nieoczekiwanie, Guru zgadza się od razu, napominając tylko, żeby robili wszystko powolutku. Rzeczywiście, już za kilka minut pierwszy z nich już leci nad naszymi głowami i coś do nas krzyczy. Wszyscy stoimy z otwartymi ustami, ale nie ma czasu na dalsze zastanawianie się, jakim cudem oni latają, bo teraz moja kolej na ćwiczenie stawiania skrzydła. Po dłuższej chwili biegania, jestem cały mokry, jęzor mam do taśm udowych i poważnie się obawiam, czy nie zacznie mi się plątać z linkami. Na szczęście zmiana i biega Darek, a ja mam szansę paść na trawę i wsłuchiwać się w przelatujące skrzydło Piotrka i Artura. Potem znów biegam ja. Po jakimś czasie, kiedy właśnie wracam z dłuższego nieco biegu, Krzysiek mówi:

– Dobra, zbierajcie skrzydła wchodzimy na półkę.

– No!!! – myślę sobie – nareszcie.

Ponieważ mam już na ramieniu tą całą szmatę, proszę by Darek wziął moje rzeczy – picie, sweter no i oczywiście rękawiczki (jedna z nich się wtedy zgubiła). Potem wspinam się na półeczkę i pierwszy rozkładam skrzydło. Właśnie przez to instruktor wyznaczył mnie na ofiarę (albo na wybrańca:-).

- Pociągnę cię i pomogę postawić skrzydło a ty sobie polecisz – powiedział. Nie ma problemu. Czuję się coraz bardziej podekscytowany, ale próbuję sprawdzić uprząż i linki. Guru mi trochę pomaga i w końcu jestem gotowy. Woła wszystkich, przypomina o ściągnięciu sterówek przy lądowaniu i ostrzega o studniach na łące. Łapie mnie za uprząż i po upewnieniu się, że jestem gotów, zaczyna ciągnąć. Trzy kroki i mam skrzydło nad sobą

- Teraz bieg – krzyczy Krzysiek i po trzech kolejnych krokach już wiszę w powietrzu. Widzę, jak ziemia dosłownie ucieka spod nóg, po kilku chwilach jestem już kilka metrów nad nią. Zupełnie nieświadomie wyrwa mi się na głos pełne zachwytu "Jaaaaa". Nagle wyczuwam na uprzęży pociągnięcie w górę. Czuję, że przez chwilę się wznoszę, skrzydło trochę zwalnia i potem przyspiesza, znów opadając. Dopiero wtedy słyszę gasnące już z tyłu oklaski, a ja wciąż lecę i lecę. Potem blisko przy ziemi ściągam linki sterownicze i całkiem miękko ląduję (to znaczy, że potem bywało gorzej). Żeby zrozumieć to, co czułem, trzeba to przeżyć - minęło kilka miesięcy, a mnie do tej pory czasami śni się ten pierwszy lot. Chwilę stoję zdezorientowany, jakbym nie wiedział, co dalej robić. Potem robię głęboki wdech, zbieram skrzydełko i zaczynam mozolną podróż z powrotem.

Tego dnia zrobiłem jeszcze dwa loty. Wrażenia były podobnie niesamowite, ale Krzysiek powiedział, że ten pierwszy raz i tak się pamięta najlepiej.

Po powrocie do hotelu jestem tak sterany, że marzę tylko o gorącym prysznicu i cienkiej kolacji. Na kolację schodzę do hotelowego bufetu. Tam już cała paczka siedzi przy stole, na którym króluje szarlotka i Krzyśkowe lotnicze opowieści. Okazuje się że Artur z Piotrkiem byli tu na kursie w lecie, ale Piotrek tuż przed egzaminem złamał nogę (cyt. "wytłumacz mi, po cholerę Ci się ta noga wygięła w drugą stronę?"). Piotrek przyjechał więc spróbować egzaminu, a Artur towarzysko. To wyjaśniało ich niepokojąco szybkie postępy. Jeszcze bardziej ucieszyłem się, gdy powiedzieli, że ich grupa zaczęła latać dopiero drugiego dnia. To pewnie nic nie znaczyło, może nie mieli pogody albo coś w tym stylu, ale w tamtej chwili na pewno mnie to podbudowało. Skoczyłem po następną butelkę i do późna słuchaliśmy opowieści naszego Guru.

Rankiem spotkaliśmy się na górce. Obraz zupełnie inny niż wczoraj. Właściwie nikogo, żadnych grilli, żadnego piwa, żadnych tłumów. I pogoda jakaś taka smutniejsza. Schodzimy na naszą półeczkę i zaczynamy. Jest jakoś inaczej, niż wczoraj, może dlatego, że zrozumieliśmy, że taki kurs to ciężka praca. Guru wymaga więcej, każe robić zakręt i reagować na warunki w powietrzu. Lądowania są jakby trudniejsze, pod górę jakoś dłużej trzeba iść. Nic to. Wykombinowaliśmy z Darkiem, że najlepiej wyjdziemy na swoje, gdy zastosujemy "dalece posuniętą współpracę". Podczas gdy jeden z nas ubierał się w uprząż, drugi rozkładał mu skrzydło. Potem razem sprawdzaliśmy linki. Dzięki temu nasze przygotowanie trwało znacznie krócej niż innych par, co szybko zaowocowało kilkoma lotami więcej od pozostałych. Po jakimś czasie Ewka z Jackiem zaczęli robić podobnie (nawet równie szybko wchodzili na górę). Natomiast para - Krzychu z Krzyśkiem to zupełnie odrębna sprawa. Zwykle wyglądało to tak, że ten, co przed chwilą leciał, rzucał glajta na ziemię i kładł się na trawie. Drugi po chwili (niezbędnej do wypowiedzenia pięć razy zdania "Zaprawdę powiadam wam nastanie płacz i zgrzytanie zębów, nie zaznają spokoju Ci co skrzydła odrzucą i dostąpią oświecenia Ci którzy skrzydła podniosą, albowiem dla nich przeznaczone jest Królestwo Wiecznych Noszeń") wstawał i zaczynał się przygotowywać. Krzychu marudził, że w życiu się nie nauczy, że Guru, ten wariat, to go chce zabić, że nawet jakby miał się szansę nauczyć to i tak nie przeżyje przez to podchodzenie. Z kolei Krzysiek "Kocia Morda" zrobił nam wykład, jak to on się nie lubi wychylać i że to jego podstawowa życiowa zasada, i on nie będzie dwa razy pod rząd leciał, bo to by była wyraźna nadgorliwość, a to się zawsze źle kończy. Po prostu kabaret i kupa śmiechu. Gdyby nie latanie, można by sobie ustawić krzesła i śmiać się z nich przez cały dzień.

W końcu z półeczki wygonił nas deszcz. Wnieśliśmy sprzęt na samą górę z nadzieją, że coś się zmieni. Staliśmy, od czasu do czasu trochę moknąc i obserwując zabawy jeżowskich harcerzy (zabawa pt. zgadnij co to za zapach - zamyka się dwóch klientów w SKOT-cie [za cholerę nie mam pojęcia skąd go mogli wytrzasnąć] i wpuszcza się im do środka trochę gazu łzawiącego). Niestety, warunki się nie zmieniły i już do końca dnia nie było latania, wpadliśmy więc do miasta na kawę (zahaczając po drodze smażonego pstrąga:-), potem do hotelu na pierwsze wykłady teoretyczne. Po wykładach i wieczorku w bufecie (tym razem z piwem), prysznic i wyro. Oczy mi się zamykają i zasypiam widząc, jak Chirurg przegląda jeszcze materiały od naszego instruktora.

Kolejne dni pomagają nam coraz wyraźniej uświadomić sobie, że jest jesień. Z wielkim trudem wyrywamy z tej niesprzyjającej pogody po kilka godzin na latanie, czasem nawet tylko po jednym locie, albo i to nie. Artur z Piotrkiem mają szczęście. Piotrek trafia w sam raz na tyle ładnej pogody, żeby zdać egzamin. Wkrótce po tym zbierają się do odjazdu. Żegnamy ich wszyscy, wymieniając telefony i obiecując sobie wymianę zdjęć. My wieczorkiem zbieramy się znów w bufecie razem z Agatą, która wpadła na dzień do męża (kupę czasu spędza w górach, z dala od rodziny, próbując zarobić na jej utrzymanie i przy okazji szerząc w Polsce paralotniarstwo – to się nazywa poświęcenie;). Przy piwie spędzamy kolejny wesoły wieczór.

W nielotną pogodę oprócz testowania miejscowej gastronomii, słuchamy wykładów. Obok aerodynamiki, meteorologii, przepisów i pierwszej pomocy mamy też sytuacje niebezpieczne. Wcześniej trenowaliśmy na uprzęży zawieszonej pod drzewem. Oprócz skrętów ciałem i tym podobnych było też wysunięcie się z uprzęży nad wodą i ostatni wymysł – wymyk (wtedy gdy polecimy zapominając o zapięciu taśm udowych – może i śmieszne, ale podobno w samym 1998 r. zginęło przez to 10 osób). Na wykładach mieliśmy filmy z niebezpiecznymi sytuacjami. Cała masa różnych kłopotów i sposobów na wychodzenie z nich. Na filmach instruktażowych jak i amatorskich. Także nakręcone wypadki. Szczególnie jeden wrył się nam w pamięć. Film amatorski sprzed kilku lat, z zawodów paralotniowych na celność na Nosalu. Jeden z uczestników (były spadochroniarz i świeży paralotniarz – piszę o tym dlatego, że jak twierdził Guru, zdecydowały niewłaściwe spadochroniarskie nawyki) przeciągnął spory kawałek nad ziemią i spadł. Z obejrzenia tego filmu, tak to sobie z Krzychem potem wyobraziliśmy i wywnioskowaliśmy, wynikło kilka fajnych sytuacji.

Następnego dnia mieliśmy zacząć latać z samej góry. Do tej pory, mimo że zdarzyło się oczywiście kilka mniej lub bardziej spektakularnych upadków, wywrotek i zaplątań (między innymi moich, nie będę się wdawał w szczegóły, w każdym razie najmniej jedno lądowanie na "kółku ogonowym" zaliczyłem, a Krzychu próbował zmieniać kształt stoku swoją klatą, na szczęście dla jego żeber, bez sukcesu) nikt nie doznał żadnego poważniejszego urazu, nie licząc siniaków, zadrapań (w większości moich) i bólu mięśni oczywiście (ja się nimi zupełnie nie przejmowałem: "jak sie nie psewrócis, to sie nie naucys"). Jednak tego dnia zaczęło się inaczej. Jacek miał lecieć pierwszy i przy rozbiegu niestety skręcił czy nadwyrężył sobie trochę nogę. Wynikało to, jak twierdził, z jakieś starej kontuzji, która często się powtarza. W każdym razie miał nieznacznie problemy z bieganiem, ale mimo to, jak na prawdziwego twardziela przystało, próbował dalej. Ewa wcale nawet nie spróbowała, wymawiając się tym, że zapomniała butów. Potem po prostu wyskoczyła z żoną Kociej Mordy na zakupy do Jeleniej Góry. Z kolei Krzysiek Kocia Morda tak się przejął ostrzeżeniami o przeciągnięciu, a raczej chyba tym filmem z Nosala, że zamiast porządnego zakrętu wykonywał tak nieznaczny ruch sterówką, że zaliczył kocią mordę w krzakach. Kocia morda, jak wynika z relacji naocznych świadków, to wyraz jego twarzy, jaki miał rzekomo tuż przed tym "lądowaniem". Na szczęście nic się jemu, ani skrzydłu, nie stało. Instruktor z pewnością nie wyglądał na zachwyconego, ale i tak zniósł to z wielkim spokojem (albo bardzo dobrze udawał). Wytłumaczył spokojnie, żeby się nie bał się pociągnąć za sterówkę i żeby pomógł sobie ciałem. Krzysiek Kocia Morda szykuje się powoli do kolejnej próby. Znów startuje, wiatr nie zmienił się ani na jotę, w porównaniu z tym, co było z 1,5 godziny wcześniej. Więc nasz kursant sunie z potężną nieuchronnością powoli po tym samym torze lotu, Guru wrzeszczy przez radio coś o skręcaniu, ale on zupełnie nie reagował, jakby miał wyłączone radio, lecąc prosto w to samo miejsce. Wierzcie albo nie, ale trafił je też i tym razem.

To było już jeden z dni rezerwowych, to znaczy, że oczekiwany termin zakończenia kursu minął a ze względu na niesprzyjającą pogodę nie udało się wykonać odpowiedniej liczby lotów, trzeba więc zostać na dodatkowe dni by kurs dokończyć. Niestety okazało się, że żona Krzyśka Kociej Mordy musi wracać do pracy, więc jeszcze tego samego dnia spakowali się i wrócili do Warszawy. Na dodatek zabrali ze sobą Ewę, która również tłumaczyła się obowiązkami. W zasadzie Krzyśka rozumiem, przez te krzaki mógł się zniechęcić (zresztą wcześniej mówił, że już raz był na tym kursie kilka lat wcześniej, nie mówił tylko dlaczego nie zdobył licencji, potem jeszcze słyszałem plotki, że tak naprawdę był wcześniej na dwóch kursach), ale trochę żal mi było Ewy. W zasadzie do licencji niewiele jej brakowało, a tak jak wszyscy włożyła w ten kurs bardzo dużo wysiłku. Być może się przestraszyła - jeśli tak, to jej decyzja była jak najbardziej słuszna. Moim zdaniem nikt, kto boi się latać, nie powinien tego robić. To co innego niż latanie LOTem - tam bojąc się zdajemy się na innych i nikt nie wkłada nam w ręce steru. Tutaj natomiast trzeba samemu walczyć z żywiołem. Dodatkowa walka pilota z samym sobą na pewno nie pomaga w lataniu. Co innego odrobina strachu i adrenaliny, to może zmobilizować (ale chyba nie każdego) i uratować życie czy zdrowie. Ale strach paraliżujący, tak jak prawdopodobnie było w przypadku Kociej Mordy (nazywam go tak nie przez złośliwość, a tylko i wyłącznie dlatego, by odróżnić go od pozostałych dwóch Krzyśków – instruktora i Krzycha "spadochroniarza", więc proszę bez urazy), może doprowadzić do wypadku i w jego przypadku doprowadził, na szczęście do niegroźnego. Zaznaczam tu, że to moje opinie o "baniu się" (a wciąż jestem tylko młodym L-kowiczem bez sprzętu), pochodzą z mieszanej wiedzy teoretycznej (tu coś o tym usłyszałem, tam przeczytałem, tu coś obejrzałem w telewizji) i trochę z własnych doświadczeń, ale z innych dziedzin życia i doświadczeń w żaden sposób nie związanych z lataniem. Myślę, że należy unikać sytuacji, w których ktoś trzyma swoje życie i swój los we własnych rękach, a silny strach go paraliżuje. Czasami warto podjąć duże ryzyko, lecz tylko pod warunkiem, że ma się bardzo silną motywację by tego spróbować. Wcale nie wykluczam tego, że i ja się kiedyś przestraszę latania. Mogę przyglebić, mogę przy pierwszym "dużym" lataniu i dużej wysokości zwymiotować i się obsikać – nie mam pojęcia, co jeszcze w lataniu może mnie spotkać, ale na pewno może być wiele okazji do przestraszenia się (w zasadzie tak się zdarzyło, że ani razu w życiu, nie licząc tego kursu i wcześniej różnych podskoków, nie miałem okazji unieść się w powietrze, nie mówiąc już o lataniu choćby samolotem). Jeśli się coś takiego zdarzy, jeśli nie będę w stanie założyć uprzęży, wtedy cały mój entuzjazm i wszystkie marzenia o lataniu bez wahania wyrzucę do kosza, albo raczej zapomnę o marzeniach, a entuzjazm skieruję gdzie indziej. Uważam, z pełnym przekonaniem, że latanie nie jest dla każdego, choć chyba każdy powinien spróbować.

Kolejny dzień i znów słaba pogoda. Wykonaliśmy może po dwa loty, więcej się nie dało. Jak nie silny i porywisty wiatr, to znów deszcz. Pod koniec dnia Chirurg i Jacek zdecydowali się wracać. Jacek do swych obowiązków pracowniczych, a Darek studenckich. Tak więc zostaliśmy z Krzychem sami, jako jedyni kursanci. Poza tym zaczęły się kłopoty, bo hotel nie był zarezerwowany na nasze dni rezerwowe. Już wcześniej zaczęli zjeżdżać różni dziwni panowie i panie, w różnych dziwnych (przede wszystkim głośnych bo z wolnym wydechem) kolorowych samochodach. W końcu pani z recepcji wypędziła nas, bo stwierdziła, że hotel jest w całości wynajęty dla uczestników Rajdu Karkonoskiego. Musieliśmy więc z Krzychem szukać nowych kwater. Na pierwszą noc trafiliśmy do Kowar. Strasznie nam się tamten hotelik nie podobał, w dodatku było cholernie zimno i złapałem jakiegoś cholernie złośliwego wirusa (nazwałem go wirusem ebola, bo trzymał mnie jeszcze przez dwa tygodnie po ukończeniu kursu). Na domiar złego, następnego dnia na górkę zjechali modelarze. Twierdzili, że przez cały weekend będą latać tymi swoimi modelami, bo mają zawody. Troszkę nam to utrudniało latanie, bo musieliśmy ze startami czekać na przerwę pomiędzy startami kolejnych zawodników. Ale w zasadzie, nie przeszkadzało bardzo, bo tam gdzie "kończyły" się warunki dla naszego latania, dla ich latania właściwie się "zaczynały" (to były modele szybowców), więc prowadziliśmy sympatyczną koegzystencję na tym samym stoku. Potem Guru pokazał nam właśnie się formującą piękną chmurę soczewkową i powiedział, że mamy do czynienia ze zjawiskiem fali, która towarzyszy często wiatrom fenowym, czyli halnemu. Potem pokazał nam chmurki rotorowe i wszystko wyjaśnił rysując na piasku. Wykładowi przyglądali się nawet modelarze, taki był ciekawy, bo nie ma to jak połączyć teorię z praktyką. Na szczęście to nie był prawdziwy halny (wtedy moglibyśmy się spakować i spokojnie jechać do domu) i mimo, że w ciągu całego dnia niewiele sobie polataliśmy, to w dniu następnym, który miał być ostatnim, pogody wystarczyło by dokończyć loty i zdać egzamin. Egzamin wyszedł całkiem nieźle, chociaż ja z pewną trudnością trafiłem w wyznaczony obszar (a jak skrzydło opadło na ziemię to jego część była już poza tym obszarem, ale nie wiem, czy też musiało się zmieścić, w każdym razie Krzysiek Guru chyba tego z góry nie zauważył albo nie miało to znaczenia), Krzychu nie miał z tym żadnego problemu. Na początku kursu strasznie narzekał, że nie ma szans, by się tego nauczył i że będzie musiał wrócić do spadochroniarstwa (kiedyś sporo skakał podobno), a jak przyszło co do czego, to szło mu bardzo dobrze. Potem nawet stwierdził, że to łatwe (dla mnie nie było to łatwe, ale tym większa satysfakcja, że mi się udało).

Po powrocie do Warszawy i kilku dniach na zebranie sił, udałem się znów do Agaty na egzamin teoretyczny. Tym razem nie było żadnych kłopotów i mimo, że egzamin był trudny, zmieściłem się bez problemów i w całości w dopuszczalnym limicie błędów. Już po tygodniu miałem w ręku licencję ze swoim nazwiskiem i zdjęciem i muszę przyznać, że byłem z tego cholernie dumny.

Teraz zostaje mi "tylko" zebrać kasę na sprzęt i mieć nadzieję, że zaliczę w swoim życiu jeszcze niejeden piękny lot.

Piotr Duda
kahuna@optimus.waw.pl