Opowieści paralotniowe

Pierwsza i ostatnia pomoc

A propos gorzkich żalów Elektryka (chodzi o pierwszą pomoc w razie wypadku - przyp. webmastera) przypomniała mi się historia z zamierzchłych czasów przedparalotniowych, kiedy to w kioskach królowała "Skrzydlata Polska", a o paralotniach słyszeli nieliczni. W kraju naszym ślicznym zaś najpopularniejszym sportem lotniczym dla niezasobnych w gotówkę i nienależących do słusznych organizacji było latanie na własnoręcznie konstruowanych maszynach, zwanych lotniami.

Skończywszy szkołę średnią, w czasie której latanie w Aeroklubie wymagało bycia członkiem ZSMP (już wolałbym być członkiem), więc było niedostępne dla mnie - człowieka z zasadami (nie lubię białej koszuli, krawat to bym nawet założył), zdałem egzamin na studia i znalazłem klub lotniarski (pominę milczeniem jego nazwę z uwagi na to, co tam się działo). Rozpocząłem szkolenie. Ci, którzy próbowali, wiedzą, że oderwanie się na lotni dla początkujących z reguły w 100 na 100 przypadków kończy się przyglebieniem i waleniem kaskiem w kil. W każdym razie, kiedy delikwentowi za którymś z kolei razem udało się oderwać, z wrażenia zapominał o bożym świecie - wszak był w powietrzu! Logicznym było pozostawić go w spokoju, by poleciał sobie po prostej i wylądował. Niestety, wrodzona niecierpliwość instruktorów nie pozwalała im zapomnieć o innych manewrach i ten pierwszy raz zamiast stać się dziewiczo pięknym przeżyciem defloracyjnym, zakończonym pozytywną emocją, kończył się przykro, bo po kolejnej próbie wykonania zakrętu jako reakcji na wrzaski z tyłu "skręcaaaj k...." delikwent zapominał o zasadach i zwykle kończyło się to lądowaniem na drzewie lub przeciągnięciem na małej wysokości, na szczęście zresztą.

Po takim mniej więcej doświadczeniu, kiedy to symulowałem Stukasa waląc się z wysokość ok. 5 m w dół, przywaliłem w sterownicę łamiąc ją skutecznie. Miałem wrażenie, że straciłem pół twarzy, ale coś nade mną czuwało. Lekko zaniepokojony łatwością utraty zdrowia i życia, zignorowawszy wściekłe miny 20 kolegów i koleżanek czekających na swoją kolej, wtaszczyłem szczątki do hangaru i przystąpiłem do remontu.

Nazajutrz wstał piękny słoneczny majowy dzień. Tłumy lotniarzy zjechały na startowisko. Nikt jednak nie kwapił się do lotu, bo termika była taka, że wyrywało z butów. Nasz sympatyczny kolega instruktor postanowił oblatać naprawionego "samolota" i wybrał się startować ze szczytu. Poszedłem z nim, bom się poczuwał do winy, ale cos mnie tknęło i prosiłem Sz. P. instruktora, żebyśmy zeszli trochę niżej, bo sam mówił na zajęciach, że taka termika to niedobra jest. Ale co tam - zostałem zignorowany. Nie zrażony zauważyłem, że punkt mocowania uprzęży jest cokolwiek za bardzo oddalony od właściwej pozycji, bo przecież czytałem i tak dalej - bez odzewu. W końcu, po wydaniu polecenia, bym przytrzymał skrzydło, szanowny kolega odpalił. Patrzyłem w niemym zachwycie, jak poszedł do góry i leciał, i leciał, i leciał... Wszyscy patrzyli, jak tracił powoli stateczność poprzeczną, wahnął się raz i drugi i... poszedł w dół w swą ostatnią pikę aż do końca. W minutę byłem przy nim, inni też. Nie wyglądał najgorzej, próbowałem go z kolegą ratować, ale specjaliści, czyli starsi koledzy orzekli, żeby nie ruszać, bo ma na pewno uszkodzony kręgosłup i tylko patrzyli (zleciał ze 150 m). Kretyni. Zanim jednak wyplątaliśmy go ze zwojów linek i strzępów dakronu, zrozumieliśmy, że było za późno. Grozy sytuacji dopełniała zakopana w środku pola karetka z wyjącym sygnałem. Z góry wyglądało to jak na słynnym obrazie "Upadek Ikara". Miał 20 lat i przygotowywał się do matury.

Latanie przeszło mi na wiele lat. Ale nie na zawsze.

Piotr Dobrowolski
jadmarw@st-partner.pl