Opowieści paralotniowe

Jak nie robić tego w Monaco
czyli ku przestrodze wszystkich glajciarzy dojeżdżających na górkę z daleka

Jestem glajciarzem mieszkającym w dość "strategicznym" miejscu, bo w odległości 20 kilometrów od gór (Dzikowiec i Chełmiec widzę z balkonu). Z tego wynika, że na lataniu jestem prawie zawsze, gdy jest na to pogoda, a dojazd samochodem do najdalszej górki zajmuje mi pół godziny. Nieraz jednak ruszę się z domu, gdy nie ma warunków. I wtedy również nie jestem na górce sam, bo latają u nas ludzie z połowy Polski. I to ich zawsze "podziwiałem" za to, że jak przyjadą na przykład z Warszawy lub Poznania to muszą się wylatać pomimo killerskiej pogody. Nigdy czegoś takiego nie rozumiałem, bo jak nie polatałem dziś, to mogłem sobie wyskoczyć na stok jutro lub pojutrze. W ten sposób nigdy nie robiłem nic na siłę i uważałem, że jestem rozsądny. Ale przyszedł i na mnie czas.

W kwietniu 1998 podczas świąt wielkanocnych pojechałem wraz z silną ekipą z bielawskiego klubu paralotniowego "Bielik" do Monaco. Słyszałem, że jest tam fajna góra i zawsze są warunki na latanie, oraz na startowisko wożą człowieka za friko. Wszystko ustaliliśmy i ruszyliśmy w długą, niekończącą się podróż. Wreszcie po 1600 km jazdy cel został osiągnięty.

Startowisko

Dotarliśmy do księstwa na wieczór i tu zaskoczył nas silny wiatr wiejący od lądu. To wieczorna bryza! - każdy pocieszał się jak mógł, bo przecież pogoda tu jest zawsze "na bank". Rozbiliśmy namioty w okolicznej miejscowości Menton. Ku coraz większemu zaniepokojeniu wiatr nie słabł, a wzmagał się coraz bardziej. Dodatkowo walnął z nieba grad. Byliśmy załamani. Tyle drogi na nic! A jak to jakiś dłuższy front? Cały wyjazd spędzimy na siedzeniu w namiotach lub zwiedzaniu, a przecież nie po to tutaj przyjechaliśmy! Rano leje i w dodatku jest okropnie zimno, a w torbach same krótkie rękawki i krótkie spodenki, bo przecież "tam jest ciepło". Wreszcie po południu wiatr się uspokaja i pojawia się szansa na ślizg. Jedziemy na latanie. W miejscu, skąd podobno odchodzą busy wożące na start, nikogo nie ma. Dajemy więc swoimi autami. Startowisko, o którym wiele się słyszało, rzeczywiście jest boskie: szerokie, prawie płaskie, na czubku góry i w dodatku wyłożone matą. Luksus w porównaniu do naszych krzaków i traw. Udaje się w tym dniu zrobić jeden zlot. No! Tyle dobrze - myślimy sobie.

Nad miastem

Następny dzionek znów zimny i deszczowy. Nuda. Kolejna doba pobytu przywitała nas czystym niebem, brakiem chmur i wiatru. Ekstaza! Na campingu popłoch wśród wygłodniałej latania braci. Wreszcie konkretne latanie! Zachodzimy na lądowisko, a goście już kręcą. Oj, jak wtedy człowiek chciał się dostać na górę! Czekamy na busa. Mija pół godziny i nic. Następne dwa kwadranse też nic nowego nie przynoszą. Gromadzi się coraz większa liczba miejscowych pilotów, po których również widać zdenerwowanie. W końcu podjęliśmy decyzję, że pojedziemy na górę swoim autem. A jak je później ściągniemy na dół? To się zobaczy... (później okaże się, że nie stanowiło to żadnego problemu). Wreszcie upragniony start. Rozwijam się i lecę. Widoki niesamowite. Opłacało się przyjechać taki kawał, aby coś takiego przeżyć. Parę chwil uwieczniłem na fotografiach. W sumie lot niezbyt imponujący, bo tylko czterdziestominutowy. Lądowanie na plaży wśród opalających się turystek i huczącego morza. Raj na ziemi, który jednak skończył się wraz z zetknięciem mojej stopy z piaskiem. Chcę jeszcze!!! Czekam, aż moi koledzy zlecą i dajemy jeszcze raz na start. Pogoda dalej niezła i nic nie zapowiadało jej przełomu. No, prawie nic, bo człowiek jak jest wygłodniały, to stara się nie zauważać rzeczy, które są podejrzane i mogłyby go od zamiaru latania odciągnąć. Nie?!

Lądowisko

Zaczął jeździć bus, więc zabraliśmy się nim na górę wraz z paroma "aborygenami". Podejrzane było to, że na górze wszyscy miejscowi załadowali się w ustawione tam poprzednio swoje auta i pocięli na dół. - Eee! Chyba już się nalatali i mają dość - zabrzmiało w naszej grupie - bo przecież pogoda jest extra! Przy podejściu na startowisko mijaliśmy się z glajciarzami, którzy z niewiadomych nam powodów schodzili z niego. Troszkę nas to zastanowiło, ale po przejechaniu 1600 km żadna siła nie była w stanie od startu nas odciągnąć. Dochodzimy do maty, a tu ani żywej duszy. Co jest?! Co się stało, że nikogo tu nie ma? Jeszcze godzinę temu nie było tu miejsca na start, a teraz cała powierzchnia dla nas. Wiatru ani grama i świecące słonko zrobiło swoje - lecimy! Zastanowiły mnie tylko przez chwilę dwie rzeczy, które ujrzałem na horyzoncie: "grzywki" na morzu i duża kolista fala na wodzie powstała na skutek uderzenia wiatru zza góry o coś w rodzaju długiego pomostu. Podzieliłem się z kimś tymi wątpliwościami (ten ktoś ma szczęście, że go nie zapamiętałem), ale zostały one zbagatelizowane, bo przecież nikt nie chciał lecieć "na zająca" a ja byłem najlepszym kandydatem i w dodatku już szykującym się do lotu. Po tej budującej ducha "konsultacji" przypiąłem się do uprzęży i odpaliłem.

Chwilę po starcie poczułem dziwne zmięknięcie czaszy i skrzydło na chwilę jakby zatrzymało się w powietrzu. Trochę mnie to zaniepokoiło, ale na powrót nad start było już za późno. Trzeba było lecieć na dół. Nagle "zza winkla" wyskoczył wiatr, jakiego jeszcze nigdy nie przeżyłem na sobie w locie. Przestraszyłem się nie na żarty, bo fala na morzu była już niedaleko mnie (doświadczyłem wtedy na własnej skórze, że prędkość wiatru na pewnej wysokości powyżej strefy tarcia o powierzchnię ziemi jest dużo większa i uderzenie "powietrznej fali" przychodzi szybciej) a ja względem plaży miałem jeszcze ponad 600 metrów wysokości, którą zapragnąłem jak najszybciej pokonać. Ale warunki przeszkodziły mi w tym, bo nagle na moim starym poczciwym wario skończyła mi się skala w górę. To oznaczało ponad 5 m/s noszenia w momencie, gdy chciałem być już na dole. Dodatkowo wiatr tak wzmógł swoją siłę, że dawałem na wstecznym z taką szybkością, jak nieraz lecę w ciszy do przodu.

Postanowiłem wtedy dwie rzeczy: nie dać się zepchnąć do tyłu (bo tam kończyła się plaża i zatoka, a zaczynała się niezła urbanistyka) i wytracić jak najwięcej wysokości, aby wylądować na głównym lądowisku. Aby zrealizować zamierzenia wcisnąłem spida na maxa i zaciągnąłem klapy na dwie linki (jakie szczęście, że miałem na rękach rękawiczki, bo bez nich miałbym na bank "paradygmaty"). Oba te zabiegi nic nie zmieniły w prędkości pionowej i poziomej względem ziemi. Nagle wznoszenie zmniejszyło się i zacząłem opadać. Nie na długo, bo za chwilę przyszło szarpnięcie w górę i znowu jazda windą. Do tego zostałem jeszcze uraczony niezłym torbieniem. Po kilku takich cyklach do góry i w dół z jednoczesnym wstecznym zniosło mnie już na tyle od lądowiska, że o jego osiągnięciu nie miałem co marzyć. Teraz już tylko chciałem lądować chociażby gdzieś na kamienistym brzegu zatoki wśród roztrzaskujących się z impetem fal. Ale od momentu upragnionego zetknięcia się z ziemią dzieliło mnie jeszcze kilkaset metrów wysokości. Dość już miałem jazdy do góry na dużych klapach i spidzie, więc postanowiłem wykonać coś o "grubszym kalibrze" - besztala. Nigdy nie lubiłem tej figury, bo przeraża mnie zatrzymanie się na glajcie względem powietrza. Ale jak trza to trza. Pociągnąłem za taśmy B i nagle nastała kompletna cisza z miłym wtedy "grobowym" ciągłym dźwiękiem wariometru. Wreszcie zbliżałem się do ziemi. Po krótkim czasie besztala odpuściłem, bo miałem nadzieję, że bliżej ziemi jest mniejszy wiatr. Ale się zdziwiłem, bo i na tej wysokości dalej mnie cofało. Teraz już nawet nie miałem co marzyć o lądowaniu na brzegu morza. Widziałem tylko kładące się od wiatru na brzegu palmy i pianę po rozbijających się falach o głazy na wybrzeżu. I znowu zaczęło nosić w górę. Zaciągnęłem besztala drugi raz i straciłem dalsze kilkadziesiąt metrów wysokości. Tym razem manewr ten zakończyłem nieprawidłowo, bo w strachu odpuściłem taśmy niesymetrycznie i skrzydło wpadło w obrót przez krawędź spływu. Na szczęście wiedziałem, co się w tym momencie kroi i szybko zakontrowałem obrót - tak więc negatywy nie zaliczyłem, choć było już blisko. Teraz byłem już dostatecznie nisko, aby szukać jakiegoś miejsca do lądowania. Ale gdzie to zrobić, gdy za mną dom na domu, baseny na terenach posiadłości, same skrzyżowania i linie energetyczne? Dodatkowo musiałem tego miejsca szukać lecąc tyłem i oglądając się za siebie, bo wiatr niemiłosiernie dawał bez ustanku.

Cały brzeg tej zatoki to dość duża góra, tak więc gdy doleciałem dostatecznie nisko, to "załapałem" się jeszcze na żagiel, który chciał mnie przenieść ponad jej wierzchołkiem na zawietrzną. Aby nie polecieć znowu za wysoko, założyłem klapy i w ten sposób zasuwałem tyłem robiąc przegląd budynków kilkanaście metrów ponad nimi. Nagle zza pleców nieopodal szczytu zbocza pojawił mi się dość wysoki dom, który wystawał ponad inne i tor mojego lotu zgadzał się ze współrzędnymi jego dachu. Odpuściłem błyskawicznie klapy i po dwóch trzepnięciach sterówkami wystrzeliłem w górę na tyle, że moje nogi przeszły może z metr nad anteną. Było już krytycznie nisko, tak więc lądowanie szykowało się za parę chwil. Kątem oka ujrzałem dwóch ludzi pracujących w ogrodzie. Pomyślałem, że może mi się przydać pomoc po lądowaniu i krzyknąłem do nich. Już nie zdążyłem zobaczyć, czy coś do nich dotarło, bo zbliżał się szczyt góry, nad którym zostałem przerzucony. Glajt stanął w miejscu i nastała cisza. No, ładnie - myślę - zawietrzna. Jeszcze tego mi do szczęścia brakowało! Na szczęście było już do ziemi może z 15 metrów, a podemną sad z niewysokimi drzewami. Paralotnia przestała być już sterowna, a turbulencja szarpała mi taśmy tak, że czułem się jakbym jechał po bruku drewnianym wozem. Glajt powoli zaczął opadać w kierunku drzew. Wiedziałem, że jestem uratowany. Złapałem się wtedy konaru tak, że na drzewie najpierw stanąłem, a dopiero potem glajcha delikatnie na nie opadła.

No i co teraz robić? Jestem na drzewie na czyjejś francuskiej posiadłości, nie mam przy sobie kasy ani nie znam języka. A obawę potęgowało to, że nasłuchałem się od innych o nieprzyjazności okolicznych mieszkańców względem glajciarzy i spodziewałem się najgorszego. No nic, ciesz się że żyjesz, a reszta jakoś się potoczy - pomyślałem. Przecież mnie nie zabiją! Nagle widzę biegnących do mnie dwóch gości. Byli to ci sami faceci, do których krzyknąłem na nawietrznej. Podeszli do drzewa i coś do mnie gadają po włosku. A ja ani w ząb, więc próbuję coś po angielsku. Teraz oni nie wiedzą, o co mi chodzi. Jeden z nich biegnie w stronę domu. Myślę sobie, że idzie mnie wykapować i już koniec. Uciec nie ma jak, bo siedzę na drzewie i glajcha jeszcze nie złożona. Ale patrzę - za chwile Włoch wraca z drabiną. Luxus! Nawet nie będę się musiał męczyć z zejściem z drzewa. Podstawili mi drabinę, po której zszedłem na dół. Glajta wystarczyło już tylko lekko pociągnąć i sam się zsunął z gałęzi. Wreszcie cały komplet do latania był cały i zdrowy na Matce Ziemi. Podziękowałem facetom a oni dali mi do zrozumienia, abym jak najszybciej opuścił posiadłość, bo ktoś z właścicieli może przyjść i będę miał kłopoty. Przerzuciłem przez mur najpierw glajta, a potem siebie i już byłem "bezpieczny".

Podczas składania sprzętu podeszła do mnie starsza pani, która znała angielski. Po chwili konwersacji dowiedziałem się, że posiadłość na której wylądowałem to dawny hotel, który w przeszłości upodobał sobie Churchill i siedząc na jego balkonie szkicował widoki morza! Owa pani zasugerowała mi, abym się zgłosił na komisariat policji, bo oni na pewno już mnie szukają. Zgodziła się "robić" za tłumacza. Po dotarciu na posterunek okazało się, że rzeczywiście ktoś zgłosił to zdarzenie i szuka mnie cała policja wybrzeża wraz ze strażą pożarną. Na moje szczęście akcję odwołano i posterunkowy tylko spisał mnie z paszportu, a potem machnął ręką i pozwolił iść. W najgorszym przypadku mógłby mnie zczapić i dostałbym jakąś karę. Jeszcze tylko skorzystałem z uprzejmości miłej pani, która pozwoliła mi skorzystać z telefonu, abym powiadomił kolegów o swoim losie i udałem się pieszo na lądowisko. Po półtorej godziny dotarłem na miejsce, gdzie czekali na mnie znajomi.

Wszystko na szczęście skończyło się pomyślnie. Dopiero potem dowiedziałem się, dlaczego miejscowi zeszli ze startu - specyfika tego terenu jest taka, że nawet przy fajnej pogodzie nagle przychodzą szkwały o prędkości ponad 60 km/h. A skąd oni o tym wiedzieli? Podobno przez radio można słuchać bieżącej prognozy dla żeglugi i tam takie wiatry są zapowiadane. Szkoda, że dowiedziałem się o tym tak późno. Ale wina leży tylko po mojej stronie, bo nie zrobiłem przed lotami dostatecznego "zwiadu".

A jaki morał wyciągnąłem z tej przygody?

Historia ta, będąca świadectwem mojej lekkomyślności i ignorancji sygnałów świadczących o zbliżającym się niebezpieczeństwie, niech będzie nauczką również dla innych wygłodniałych latania i robiących to na siłę pomimo niekorzystnych warunków pogodowych. Nie warto ryzykować tylko dlatego, że jest się z daleka i trzeba przyjazd wykorzystać na maxa. Człowiek może w ten sposób bardzo wiele stracić, a potem będzie żałował, bo niektórych spraw nie da się już odkręcić.

Chyba nie muszę dodawać, że przygoda ta jest również pouczeniem dla mnie, że na glajcie nie należy cwaniakować i z siłami natury wygrać nie można, bo człowiek jest wobec nich zbyt mały a jego życie zbyt kruche ...

Piotr Blachnik
paralotnie@poczta.onet.pl