Opowieści paralotniowe

Nie powiem Wam, gdzie to jest

Myślałam, ze widziałam już wiele. Zapewne. Niewątpliwie jeszcze wiele przede mną. Skoro zdarzają się takie rzeczy!

Wiadomym jest i zrozumiałym, ze glajciarze to naród niezwykle zdeterminowany. Jak tu bowiem zachować totalnie zimną krew w sytuacji, kiedy złośliwa natura przeważnie z glajciarzy sobie kpi na całego? Cały tydzień wieje wspaniały wiaterek, świeci słonko i aż ciężko od termiki, szczególnie na duszy ciężko. Za to w wolny weekend lub urlop przeznaczony na latanie - po długiej walce z uparta małżonką (dotyczy nielotnie żonatych) - leje. A jeżeli nie leje, to przynajmniej wieje, ale oczywista sprawa nie z tego, co należy, kierunku, a jeżeli już nawet z tego, to przynajmniej 20 m/s. W związku z powyższym, jeżeli warunki są przynajmniej zbliżone do dobrych, zdeterminowany glajciarz decyduje się jednak pojechać na górkę i poczekać. Bo a nuż się okaże, ze można latać!

Ale żeby aż tak?!

Pojechałam i ja na taki lotny urlop. Po nielotnym sezonie, pełna zatem nadziei, ale i obawy. Dołączyłam się wraz z Przyjacielem do niemieckiego kursu odbywającego się w Austrii.

W pierwszy dzień był Föhn (znaczy halny).

W drugi dzień Föhn sobie poszedł. Przyszedł za to deszczyk. Drobny i niegroźny. Jak zatem na glajciarzy przystało, pojechaliśmy na startowisko czekać na warun. Tak myślałam. Na miejscu bowiem zorientowałam się, ze wcale nie pojechaliśmy czekać. Warun jest!

Rozejrzałam się uważnie. Bo wyraźnie coś było nie tak. Kropi. Nie bardzo, ale też nie wygląda, jakby przejściowo, tylko na stale. Startowisko niby w porządku, ale jakieś takie aktualnie błotniasto-trawiaste. A niemiecka brać, jakby nie widząc, że to nie są idealne warunki do latania, rozkłada glajty. Pięknie im to zresztą wychodzi. Spokojnie i w sposób uporządkowany ustawiają się jeden obok drugiego, wzajemnie sobie pomagając z dużą życzliwością. Postanowiłam przestać się dziwić i zacząć pomagać, sama nie mając najmniejszego zamiaru choćby wyciągnąć spakowanego glajta z samochodu. Co zresztą w mojej sytuacji było mi jak najbardziej na rękę. Po ostatnim straszeniu kretów na lądowisku w Bassano, moje latanie sprowadzało się głównie do gadania przy piwie. Przynajmniej bezpiecznie.

Dzień dobiegał końca. Wszędobylska wilgoć nie odstraszyła adeptów latania. Trwaliśmy tak niemal do wieczora.

Następnego dnia bez zmian. Przestałam wiec kiwać z politowaniem głową. Chcą latać w deszczu? Niech latają. Start z komorami pełnymi wody? Czemu nie? Wiatr w plecy? A co tam! Paßt schon! - jak powiadają Austriacy, co znaczy ni mniej, ni więcej, tylko: pasuje.

Kiedy więc tego dnia wieczorem, instruktor zarządził, ze jeżeli rano będzie padać, spotkamy się godzinę później, byłam nieco zdziwiona i rozczarowana. Czyżby tracił wiarę? A może tym razem spodziewana jest burza z huraganem i gradobiciem w jednym?

Wyruszyliśmy faktycznie później, niż zwykle. Na startowisko dotarliśmy w pełnym zachmurzeniu. Jak zatem na porządnych glajciarzy przystało usiedliśmy sobie spokojnie i rozpoczęliśmy oczekiwanie. Nawet mnie to odrobineczkę zdziwiło. Przywykłam bowiem do ulewy, gradobicia, nie zdziwiłoby mnie także, gdyby zaczęli latać podczas wybuchu Etny czy trzęsienia ziemi - wszakże to nawet bezpieczniej być wtedy w powietrzu, ale żeby czekać z powodu chmury? Widocznie tak ma być.

Aż nagle, zupełnie niewinnie, podjeżdża bus. Glajtowóz, jak to glajtowóz. Nic nadzwyczajnego. Tak sądziłam. Kolejna pomyłka.

Z samochodu wypadło:

Pięciu facetów z kretyńskim wyrazem twarzy zaczęło zakładać uprzęże do lotów w tandemie i wkładać na głowę kaski, wyglądające raczej na rowerowe. Zachowywali się przy tym zarówno ostentacyjnie, jak nerwowo. Pięciu facetów z minami niewinnie głupkowatymi, pod dyktando pięciu kretynów, zaczęło zakładać na siebie uprzęże pasażerów. Stary dziad latał miedzy nimi.

Pięciu facetów po kolei ustawiło się do startu, podpinając pasażerów i burcząc do nich pod nosem coś w rodzaju: "jak cię kopnę w dupę, to biegnij". Dziad symulował rozkładanie skrzydeł, kretyni - kontrolowanie i klarowanie linek. Paßt schon - pomyślałam.

I najwyraźniej pasowało. Bo trudno, co prawda, było w to uwierzyć, ale jednak odlecieli. Dziwnie to wyglądało. Dobrze, ze była chmura. Zniknęli w niej szybko i nie musieliśmy obserwować niczego więcej. Zupełnie wystarczyło, ze natychmiast po starcie kretyni preferowali puszczanie sterówek celem wsadzenia dupy w uprząż.

Stary dziad wsiadł do busa i odjechał. Jawa to czy sen?

Pogoda jak kobieta - zmienną jest. Nadszedł zatem wreszcie dzień wyglądający na lotny. Pojechaliśmy nie tam, gdzie zwykle, lecz nieco wyżej. Tym razem zdawało się, ze jednak nie mam wyjścia. Trzeba będzie polecieć. Nie pada. Nie ma chmur. Jest wiaterek. Z dobrego kierunku. Nie ma siły, tym razem się nie wymigam. Poza tym trzeba pokazać, ze Polak tez potrafi, bo zaczęli na mnie spoglądać wyraźnie podejrzliwie.

Trzęsąc się jak galareta i z miną kwaśną podpięłam się do skrzydła. Dnia poprzedniego, na cale zresztą szczęście, było szkolenie z prawidłowego startu, w którym uczestniczyłam. Ot tak, z ciekawości. W głowie pozostało mi jedno: kontrola skrzydła!!! Przede mną zatem jeszcze jedno wyzwanie. Parę osób dobrze wie, co mam na myśli. Nie mogę wstydu polskim glajciarzom narobić. Muszę, pierwszy raz w życiu, zadrzeć ten łeb do góry, żeby wyglądało, ze patrzę. Piękniem to uczyniła, muszę się pochwalić. Nawet, co bardzo mnie zdziwiło, ani mnie to skrzydło nie ugryzło, ani nie opadło, ani tez się od tego wyginania do tyłu nie wywróciłam. Jak ktoś nie wierzy, mam dowód, nagranie jest. Bo to akurat był dzień filmowy.

Poleciałam zatem. Jakoś tak to jest, ze jak już się człowiek zdecyduje oderwać od Ziemi, nie ma innego wyjścia, jak tylko na nią powrócić, w drodze lądowania, które to sen z powiek mi spędza od roku. Zaczęłam więc, jak sęp, krążyć nad upatrzonym miejscem do lądowania, będąc nad rzeczonym jakieś 500 metrów. Cudów nie ma - pomyślałam - trafię. Okazało się jednak, nie po raz pierwszy zresztą, ze cuda są. Trafiłam, ale nie całkiem. Trafiłam bowiem na łąkę, którą austriacki rolnik z radością sobie grabił. A w zasadzie nie tyle grabił, co zagarniał to sianko widłami. Wdzięcznie przywaliłam kufrem w trawę i walnęłam komorami. Wstałam i otrzepałam się. Po czym jak mały żółw, zaczęłam się gramolić, z wdziękiem ropuchy, wyraźnie bokiem i z najładniejszym uśmiechem, na jaki było mnie stać. Nie znam niemieckiego. W pośpiechu jednak przypomniałam sobie niezwykłą ilość słów. Argument w postaci wideł w rękach właściciela łąki, działał niezawodnie. Należałoby może w takich ekstremalnych warunkach organizować przyspieszone kursy... wszelkie. Paradoksalnie, jak na moje nieszczęście, chłop usposobiony był pozytywnie. Niewiele zatem pomagały moje tłumaczenia, ze nie bardzo rozumiem, co do mnie mówi. Zaczął mówić głośniej, wolniej i wyraźniej. Wspaniałe. Zaczęłam wiec uśmiechać się jeszcze szerzej i potakiwać gorliwiej. Proste. Jak ktoś nie potrafi wylądować, musi uczyć się języków!

Wszystko jednak ma swoje dobre strony. To prawda, że w nieznośnym upale musiałam teraz wlec się ze skrzydłem, zasłaniającym mi wszelkie widoki, jakieś 200 metrów, to prawda, że było mi ciężko i niewygodnie, ale... Uczestnicząc dzielnie w części teoretyczno-praktycznej szkolenia, nauczyłam się - teoretycznie - wspaniałego sposobu na pakowanie glajta. Teraz mogłam go wypróbować. Rozkosznie. Mój glajt, po spakowaniu, nareszcie wyglądał jak plecak, który można założyć na plecy, nie łamiąc sobie przy tym kręgosłupa i nie przewracając się bądź na prawo, bądź na lewo, w zależności od tego, z której strony więcej upchnęłam. Za ten sposób, będę wdzięczna Klausowi /niemiecki instruktor/, no może nie do grobowej deski, ale tak długo, jak długo nie przerzucę się z latania na szachy. Natomiast ze swojej strony, za niewielką odpłatnością, w ustalonej w drodze wcześniejszych negocjacji formie, mogę ten sposób sprzedać.

Po dniach deszczu i mgły, nadszedł wreszcie dzień lotny, chociaż... wyraźnie chciał nas przestraszyć. Cudowne podmuchy, słonko, błękit nieba i na tym błękicie, wbrew wszelkim prognozom, jakie udało się Klausowi zdobyć, a które nie zapowiadały nic niepokojącego, soczewki!!! Piękne i dumne. Soczewki takie jak wiadomo sygnalizują Föhn (wspomniany wyżej halny). Cóż, nie pozostało nic innego jak przejść do porządku dziennego nad faktem dotąd nieodkrytym, ze skoro może być halny z soczewkami, halny bez soczewek, to najwyraźniej również mogą być soczewki bez halnego. Którą to teorię, z pewnym zakłopotaniem wszakże, wygłosił Klaus.

Nie daliśmy się zatem. Pojechaliśmy wysoko. Jest przynajmniej jeden powód, dla którego zdecydowanie bardziej lubię zlatywać z wysokiej góry, niż z niej zjeżdżać. Nie jest mi wtedy niedobrze na serpentynach.

Zleciałam sobie zatem. Było fantastycznie. Było tak, jak to sobie przypominam sprzed nieszczęsnego lądowania, którego jedynym plusem był fakt, ze nie musiałam składać skrzydła!

Z wysokości 1400 metrów, rozpościera się widok na cala niemal dolinę. Różnorodne ukształtowanie terenu, pozwala się tu zapewne nosić w termiczny dzień, do... zachodu słońca. Wspaniale miejsce.

Nie powiem Wam gdzie to jest. Szkoda tego miejsca dla wujów.

Ale, żeby nie było Wam tak bardzo przykro, powiem na pocieszenie, ze dojazd tam odbywa się w potwornych korkach, a umiejętności w prowadzeniu samochodu przez austriackich i niemieckich rencistów, którymi to te drogi właśnie są totalnie zapchane, pozostawia wiele do życzenia i może podnieść poziom adrenaliny wyżej niż najbardziej turbulentna termika.

Joanna "Krasnal" Błachut
joannab@looz.com.pl