Opowieści paralotniowe

Ostatni komin

Ponure buczenie ustało. Zwalniam spida i spoglądam na wskazówkę wario. Noszenie to to nie jest, ale zero też dobre – może coś się znajdzie obok. Przerzucam cieżar ciała na bok i w łagodnym zakręcie staram się wyczuć co się wokół mnie dzieje. Przede mną powoli przesuwa się górzysty krajobraz Walii. Dalsze wzgórza toną w mglistym blasku słońca, a na pierwszym planie dominuje okazały Blorenge. Czuję sympatię do tej góry. Jest niejako moją własnością! Niedawno British Coal zaniechał dalszego wydobywania węgla na jej łysych stokach i wystawił ją na licytację. Kupił ją klub lotniarzy i paralotniarzy, do którego należę. Przy słabych wiatrach bywa tu świetna termika.

Zosia przymierza się do lądowania na farmie

Nic nie znalazłem. Kontynuuję lot w kierunku farmy z lądowiskiem dla paralotni, zbaczając nieco aby uniknąć duszenia. Nadlatuję nad osiedle na przedmieściach Abergavenny. Lubię obserwować, co tam się w dole dzieje, ale też czuję się trochę nieswojo, gdy pod nogami nie ma miejsca do lądowania. Dzisiaj jestem wysoko. Rozglądam się w sytuacji. W dole, bardziej na południe, Zosia przymierza się do lądowania na farmie. Tam dolecę bez problemu. Bliżej centrum miasta, za rzeką, dostrzegam kilka rzędów trójkątów. To lotnie ustawione na lądowisku – dzisiaj na Blorenge odbywają sie zawody lotniarskie. Tak, spróbuję polecieć w tamtym kierunku...

Udało się! Lądowisko za rzeką mam już w zasięgu ślizgu. Uwagę moją przyciąga nowa pokusa: nieco dalej, w gorę rzeki krąży kilka lotni. Może tam się dostanę? Poprawiam kierunek i popuszczam sterówki. Lotnie rosną powoli w oczach. Zaczyna coraz bardziej dusić. Mam nadzieję, że to otoczenie komina. Tak jest! Wario zanosi się radosnym śpiewem. Zadzieram głowę do góry i synchronizuję moje krążenie z lotniami. A co tam w dole? Jestem dość nisko. Z niemiłym uczuciem dostrzegam, że dokładnie pode mną jest słup linii wysokiego napięcia. Wolę tam nie patrzeć - wario przecież mówi, że wszystko w porządku!

W środku zataczam mniejsze okrążenia, a lotnie na zewnątrz zataczają wieksze

Wspinam się szybciej niż lotnie. To jest zaleta paralotni – świetnie nadaje się do ciasnego kręcenia w najlepszych noszeniach. Po paru minutach jesteśmy razem – ja w środku zataczam mniejsze okrążenia, a lotnie na zewnątrz zataczają większe, ale w tym samym rytmie. W miarę nabierania wysokosci komin staje się coraz szerszy. Grupa nasza powoli się rozpada – jest już więcej miejsca dla każdego.

Wario milknie. Roglądam się dookoła. Większość lotniarzy przesunęła się pod wiatr. Też tam lecę, ale niestety, nie mam takiej doskonałości jak oni i niżej dolatuję do komina. Wspinanie zaczyna się od nowa. Po chwili orientuję się, co się dzieje. Stałym źródłem kominów jest fabryka otoczona rzeką i mokradłami. Utrzymanie się w powietrzu staje się proste – jak tylko tracę wysokość, wystarczy wrócić nad fabrykę - i znowu do góry!

Już zaczynam się zastanawiać, jak długo to może trwać, gdy noszenie nagle kończy się. Patrzę w dół – jestem nad fabryką. Patrzę po lotniach – nikt nie krąży – wszyscy się tylko rozglądają tak jak i ja. Szukam po bokach – nic. Decyduję się lecieć nad miasto. Po chwili jednak widzę, że nic z tego nie będzie: lotniarz, który też tam poleciał wraca dokładnie na mojej wysokości. Zawracam nad rzędami walijskich domków z dachami krytymi łupkami szarego kamienia. W ogrodzie pobliskiego pubu siedzą już przy stołach pierwsi amatorzy piwa. Dziś jest sobota.

Do lądowiska lotnie podchodzą jedna za drugą. Wszystkim wypada lądować w tym samym czasie. Trudno jest mi wpasować się w to zagęszczenie z moim powolnym lotem. Decyduję się wylądować nieco z boku łąki, za rzędem drzew, gdzie jest pustawo. Podchodzę do lądowania nad rzeką i zakręcam nad grupką spacerowiczów zadzierających głowy. Grunt szybko się zbliża. Nawijam sterówki, ściągam i staję na ziemi. Skrzydło opada, składając się w harmonijkę jakby z westchnieniem ulgi. Spoglądam w stronę zachodzącego słońca. W leniwym powietrzu skrzą się tysiące puszków z nadrzecznych drzew.

Leszek Frasiński
L.J.Frasinski@reading.ac.uk