Opowieści paralotniowe

Jak to drzewiej bywało,
czyli moje ParaCV

Jest zima 1989, obóz wspinaczkowy w Dolinie Wielickiej na Słowacji. Jeden z nas pokazuje parapenta (tak to się nazywało). Nazywał się Pegaz, made by Air-Pol. Mogłem spróbować. Pierwszy raz był na lodzie stawku pod schroniskiem. Wiało zewsząd (dno doliny), śruba lodowa, linka i hajda! Rzucało nieźle. Jeden coś połamał i wylądował w popradzkim szpitalu. Ja przeżyłem, nawet się spodobało, więc ruszyłem na piargi. Doskonałość Pegaza i znikome umiejętności nie pozwoliły na oderwanie się od ziemi ale zdążyłem sobie rozbić kolano.

Od tego czasu zachorowałem na paralatanie. Później spotkałem pod Giewontem podejrzanych osobników z wypchanymi worami. Okazało się, że wśród nich był producent z Zakopanego, Krzysiek Dudziński. Wziąłem jego adres i zjawiłem się z postanowieniem zakupu. Jak dziś pamiętam tabliczkę zakładu krawieckiego na jego góralskiej chałupie. Tak się poczęła z nim znajomość. Chyba jestem jego najwierniejszym klientem. Latam na jego skrzydłach do teraz. Na pierwszego Eola składaliśmy się we czterech (4,5 mln. było znacznym wydatkiem dla studenta).

Sam odkrywałem technikę (nie było instruktorów, zapasów, wielu latało bez kasku). Biegałem z Nosala wlokąc glajta za sobą i w końcu z dumą odkryłem że należy ciągnąć jedynie za pierwsze taśmy. Zaczęło się prawdziwe latanie. Popularna była Walowa Góra na stoku Gubałówki, bo z samej góry to jeszcze długo nikt się nie odważył. Szybko doszedłem do wniosku, że najlepsze do latania i wspinania są Tatry Wysokie. Zima 1990 to wspinanie z Eolem w Morskim Oku. Myślałem że po zrobieniu ściany elegancko zlecę i poczekam na resztę zespołu w ciepełku. Może raz trafiłem na warunki do startu na progu dol. za Mnichem, wtedy to koledzy w schronie dziwili się, dlaczego ten sputnik tak kręci (było ciemno, a ja przyświecałem sobie czołówką).

Kilka razy targałem cały szpej + glajta przez trudności tylko po to, aby go znosić, bo się nie dało wystartować. Doszedłem do wniosku, że lepiej chodzić tylko z glajtem i polatałem sporo m. in. z Miedzianego (kumple wspinali się na Mnichu, a ja blisko nad nimi trawersowałem w stronę Mięgusza). Lądowania na przysypanym lodzie były komfortowe nawet po ciemku.

Raz spłoszyłem konie zaprzęgów siadając na Włosienicy. Przerażony zobaczyłem, jak gna do mnie jeden z wozaków - myślałem, to już koniec, a on zadyszany po góralsku, że on też skakał w komandosach ale na innym.

Mam na koncie mandat za latanie ze Świstówki. Dorwali mnie na parkingu na Włosienicy i wtedy to dowiedziałem się, że zwierzyna, jak widzi cień na niebie, to się stresuje i ma kłopoty z rozmnażaniem.

Moja Dorota też miała przyjemność z panami strażnikami, ale powiedzieliśmy, że zapłacimy, jak znajdą przepis zabraniający glajcenia w Parku. Odczytano nam ustęp, w którym to zabrania się m. in. palenia tytoniu, prowadzania psów... i latania na lotniach. Wykręciliśmy się, że to nie lotnia. W tym czasie Piotrek z Krakowa wraz z kolegą dostali kolegium, a w końcu sprawę sądową za lot spod Giewontu na Kalatówki. Nawet w Teleexpressie powiedzieli, że para lotniarzy została złapana. Z Kasprowego mało kto dolatywał do Nosala, a ja ledwo zmieściłem się na Kalatówkach.

Wodowanie w rzece Bahsan na Kaukazie zapoznało mnie z wiatrami dolinowymi: start z Czegietu 3500 m n.p.m. był bezproblemowy, ale na dole wleciałem na wstecznym do płytkiej wtedy wody. Potem próbowałem Elbrusa, ale to nie takie proste - wlazłem, ale bez glajta. Zobaczyłem, jak Bahsan wygląda po ociepleniu (głazy z hukiem toczyły się po dnie koryta).

Wielu próbowało polatać na uwięzi - ja to zrobiłem na końcu mola w Sopocie. Nawet ładnie wyglądałem, tylko nie pomyślałem, jak zejść na ziemię. Wiatr był taki, że gdybym się jakoś wyczepił (węzeł flagowy się zaciska, a wyczepów nie było), to bym wodował na wysokości końca po zawietrznej mola. Na szczęście zahaczyłem o sąsiednią latarnię i znowu się udało. Pierwszy hol nad wodą mógł być mym ostatnim. Właściciel supermotorówy powiedział, żebym się niczego nie bał, bo on świetnie ciąga narciarzy. No i pociągnął, mało mi buty nie spadły, dalej był lock-out, szczęśliwe zerwanie 6 mm liny i woda. Próbując holi przestawiłem też stojącego Wartburga kombi. Wytrzymałość sprzętu jest nadzwyczajna.

W końcu wylądowałem w szpitalu i to mnie ostudziło. Chyba każdy, kto poleży trochę na ortopedii, ma ponure myśli typu: po co ci to było? Teraz nie lubię silnego wiatru - wolę się wycofać, ale wtedy byłem chojrak. Zlatywałem z Przełęczy Między Kopami do Jaworzynki kilkanaście razy dziennie. Jak zawiało (wracałem z obozu w Betlejemce do domu), dobalastowałem się plecakiem z całym wspinaczkowym sprzętem. To nie wystarczyło, a na dodatek wór obracał mnie głową w dół. Po nierównej walce trafiłem w kosówkę na przełęczy, wyrwało mi nogę i koniec pieśni. Potem trzy operacje kolana i teraz latam z gustowną opaską. W szpitalu lekarz pytał: jak to się stało? Leciałem z parapentem - mówię. On: a z którego piętra?

Sopot lubię do dziś. Odkryłem, że da się latać na dachu Grand Hotelu i jeszcze wróciłem do Gdyni.

Teraz jestem instruktorem i wiem czego nie robić. Mnie się udało ale inni mieli mniej szczęścia...

Robert Machel
klif@hestia.pl