Opowieści paralotniowe

Pierwsze góry

Piątek

Budzi mnie jakiś łomot, przecieram oczy, jest 7 rano. Kurcze - nawet w domu nie wstaję o tej porze. Paweł buszuje po pokoju, Maciej przeciąga się leniwie w łóżku i wygląda przez okno - no Panowie - będzie latanie - słyszę jego głos. Brzmi to dla mnie jak wyrok.

Powoli dochodzę do siebie i siadam na wyrze - za oknem w słońcu widać masyw Skrzycznego i Jaworzyny. Jasnobłękitne niebo wróży dobrą pogodę na cały dzień. Do mojej zaspanej świadomości dociera w końcu z ciemnych zakamarków psychiki przerażająca myśl - DZIŚ BĘDĘ LATAĆ.

Ubieramy się i idziemy do sklepu, coś trzeba wciągnąć - nie samym powietrzem glajciarz żyje. Cały czas czuję lekkie łaskotanie w żołądku. Zaczynam się bać.

Tematem śniadania staje się oczywiście latanie i wszystko, co z nim związane. Chłonę każde słowo kolegów, którzy snują opowieści, jak to latało się na Grappie i innych górkach. Chłonę jak gąbka, bo do tej pory latałem tylko za wyciągarką. Wiecie, jak to jest na lotnisku - właściwie trudno załapać się na sensowną termikę, stały, prawie laminarny napływ wiatru ułatwia lądowanie i do tego miejsca jest pełno... Oglądam zdjęcia z Włoch - Pawła - puka palcem w jedno ze zdjęć i mówi: zobacz - to jest lądowisko - pokazuje na małe pólko, sfotografowane z góry. Czuję wielką kluchę w przełyku - Kaimówka podobno jest równie trudna w podejściu. Jak ja w TO trafię??? Do pokoju wchodzi SoWa i pyta, czy mam radio. Oczywiście, że nie - zapomniałem w tym rozgardiaszu przed wyjazdem.

Daje mi drugie. Ponoć będą mi pomagać przy lądowaniu. Dobra moja - myślę sobie i pakuję glajta na plecy. Idąc do wyciągu spotykamy Isia - też dziś będzie latać. Zabiera mnie na małą przechadzkę i pokazuje lądowisko. Paraliżuje mnie wręcz strach przed budowaniem podejścia do lądowiska.

Jedziemy na Skrzyczne. Czuję, jak strach wypełnia mi flaki i mam ochotę na Jaworzynie przesiąść się na wyciąg powrotny. Wysiadamy na górze - Isiu wystawia twarz do wiatru i wyraz szczęścia maluje się na jego twarzy. Będzie latanie - mówi cały szczęśliwy, żeby nie powiedzieć - podekscytowany.

Następne pół godziny patrzę, jak piloci przygotowują się do lotu i przechodzą na start. Chłonę każdy szczegół - nie chcę czegoś spieprzyć. Startowisko jest trudne - dużo kamieni i korzeni, linki bardzo często zaczepiają się i glajt ciska się jak rasowy koń, który chce biec, ale coś mu nie pozwala. Isiu rozkłada swojego Pegasa i startuje, po chwili wrzeszczy z góry do nas - JEST W PORZĄDKU!!! Idę się przygotować. Ręce trzęsą mi się jak paralitykowi. Rozkładam glajta. Powoli odplątuję linki - pomaga mi SoWa, bo nie mogę sobie poradzić - logiczne myślenie siadło mi już na starcie.

Zapinam uprząż, sprawdzam dokładnie każdy zamek - trzy razy ciągnę w nadziei, że się nie rozwali w trakcie lotu. Przypinam wariometr. SoWa już poszedł na start z kalafiorem ze szmaty. Wpinam się w taśmy, sprawdzam linki - wszystko gra, tylko odwaga poszła do lasku odlać się i nie wraca.

Idę na start - SoWa walczy z VIPem. Przychodzi mocniejszy podmuch i jego glajt podrywa się, jak żywy. Waldek unosi się w powietrze na metr, po czym opada, sprawdzając wytrzymałość protektora w uprzęży. Nie jest dobrze - myślę sobie i rozkładam się obok Waldka. Ciągnę lekko za taśmy A i mój Filut sam rozkłada się z szelestem materiału. Obracam się i sprawdzam strefę startu. OK - nikogo. Ciągnę za taśmy, ale zaraz hamuję, bo szmata już nade mną - to nie lotnisko, obracam się w taśmach robię KROK i LECĘ!!!! Kurde - lecę, lecę, lecę!!!! Odchodzę od zbocza i od razu kieruję się w stronę lądowiska. Widoki zapierają mi dech w piersiach. Drzewa pode mną, domy w Szczyrku, masyw Klimczoka i przepiękne niebo. Mam ochotę wrzeszczeć, krzyczeć i sam nie wiem, co jeszcze. Zgodnie z radami przelatuję nad stacją pośrednią wyciągu. Nagle nad Jaworzyną wariometr zaczyna wyć jednostajnym głosem opadania, szmata lekko nurkuje do przodu - równie lekko hamuję ją, zerkam na wyświetlacz - pełne 5 m/s na dół i nagle ona myk - do tyłu. Wariometr wyje znowu pi, pi, pi, pi, pi, znowu spoglądam -3,5 m/s do góry. Aha - to pierwsze to strefa okołokominowa, o której do tej pory tylko słyszałem. Za chwilę znowu opadanie - uciekam z komina czując zdecydowany nadmiar adrenaliny. Szmata znowu nurkuje - następny komin i znowu, i znowu. Po przejściu CZTERECH kominów docieram nad Kaimówkę. Patrzę na malutkie pólko pode mną i odchodzę nad Szczyrk, coby wytracić wysokość. Szmata dziwnie szarpie się, a wario znów wyje na wznoszeniu. Za chwilę spokój. Aha - nad miastem bąbli - domyślam się i odchodzę w stronę góry. Tu niestety całe niebo nosi - cały czas idę na wznoszeniu od 0,2 m/s do 1,5 m/s - przez głowę przelatuje mi paniczna myśl - będę tu wisiał do usranej śmierci. W końcu terma przestaje się mną bawić i puszcza do ziemi. Planuję podejście z wielką uwagą. Dochodzę do Kaimówki i wysiadam z uprzęży, szykując się do lądowania i nagle wario WYJE na wznoszeniu - obrywam bąblem i podnosi mnie. Zgłupiałem zupełnie - zamiast zrobić klapy, wsiadam w uprząż, robię zakręt wokół brzózki koło rękawa i walę w pole obok, z wiatrem w plecy. Grzmotnąłem o matkę Ziemię aż gruchnęło, glajt miękko osiadł na ziemi. Żyję i jestem cały.

Ze względu na zasłyszane opowieści o agresywnym stosunku miejscowej ludności do glajciarzy szybko ściągam Filuta i brykam na lądowisko składać szmatę. Adrenalina tryska ze mnie każdym porem skóry. Siadam i próbuję się uspokoić. Po chwili ląduje SoWa, Isiu i opowieściom nie ma końca...

Mój pierwszy raz....

Sobota

Znowu pobudka o 7, ale nie protestuję - adrenalina ma swoje prawa. Wieje, aż łeb urywa - z latania nici, więc po śniadaniu jedziemy na Żar. Tu spotykamy Wojtka Dudka ze szkółką wesołych glajciarek... W całej Polsce nikt nie skupia uwagi tylu latających kobiet co Wojtek na Żarze...

Wojtek pokazuje nam startowiska, tłumaczy specyfikę każdego - gdzie można złapać komin, a gdzie trzeba uważać. Na Żarze też wieje. więc nie ma latania - idziemy do Meteo na małe piwko. Wojtek pokazuje nam stary film z czasów Górskiej Szkoły Szybowcowej na szczycie. Zaczynam rozumieć, dlaczego zawsze wracam na Żar z takim sentymentem. Przyciąga mnie piękna panorama gór widoczna z Żaru i atmosfera tego miejsca, którą właśnie buduje Wojtek rozmawiając z każdym, jak gdyby był jego najważniejszym gościem i od dawna oczekiwanym, dobrym znajomym...

Powoli rozwiewa się - opuszczamy Żar i wracamy do Szczyrku. Nad Skrzycznym żeglują glajty. Szybko wjeżdżamy na górę - po drodze zjeżdża ktoś z glajtem, pytam jak było. Ja nie latałem - słyszę - kolega skręcił nogę przy starcie. Faktycznie - jechał ktoś z obandażowanym kolanem.

W powietrzu sporo glajtów. Inni startują, ja czekam - za ostro, jak dla mnie. Pomagam przy starcie kolegom i czekam na moją kolej. Maciej startuje, ale zahacza o korzeń i zrywa jedną linkę. Jakoś dociągnął do lądowiska. Po siedemnastej staje wyciąg - mam odciętą drogę na dół - albo lot albo pieszo. Czekam prawie do 19:30, a wiatr nie słabnie. Pomagam złożyć glajta pewnemu przesympatycznemu pilotowi (notabene - członkowi grupy dyskusyjnej), który też zdecydował się na pieszą wycieczkę na dół. W ostatniej chwili dochodzi jeszcze do naszej karawany paralotniarka i złazimy jak niepyszni na dół. Docieram mokry, spocony i zły na kwaterę. Już wiem, dlaczego Dynamit mówił podczas kursu że czasem większej odwagi wymaga decyzja, by zejść z góry, niż decyzja aby lecieć. Gdybym wiedział, że będzie to taka mordęga, to nie wiem, czy ryzykowałbym zejście...

Zakwasy w tyłku na 4 dni...

Niedziela

Hurra - słonecznie i nie wieje za mocno. Pakujemy się, zdajemy kwaterę i ruszamy na górę. Najlepsze chyba za nami, bo dowiadujemy się, że następny skręcił nogę przy starcie. Rozkładam się przy lotniarzach. Ktoś z tzw. "nielotów" podchodzi do delciarza i pyta, co jest lepsze - lotnia czy paralotnia. Facet zaczyna wyliczać, że szybkość, doskonałość, zwrotność, bezpieczeństwo a szmata to tylko kawał szmaty może się zwinąć i w ogóle to jest do d...

Nie wytrzymałem, bo na Lanzarote w ciągu 7 dni widziałem dwa wypadki lotniarzy, a glajciarza ani jednego i mówię mu o tym - słyszy to jego kolega i podchodzi do mnie i czepnym tonem pyta, dlaczego uważam, że to moje latanie jest lepsze od jego??? Przypomniało mi się, jak Johny na Żarze powiedział kiedyś, że wszystkim tak naprawdę chodzi o to samo - czyli o latanie i śmieszne to jak siedzą 4 stoliki pilotów różnego gatunku i maści i jedni szczekają na drugich: lotniarze na glajciarzy, szybownicy na lotniarzy, piloci samolotów na szybowników a spadochroniarze na wszystkich...

Zacytowałem mu tę skądinąd bardzo mądrą według mnie wypowiedź i powiedziałem, że nie wyciągam żadnych wniosków. To dobrze - odparł agresor i dodał - bo ja jestem instruktorem jednego i drugiego.. pochwalił się i poszedł w długą.

Delciarz, który składał swojego szmatolota, złośliwie zapytał, czy startuję - bo on chętnie zrobi mi miejsce i zabrał swojego powietrznego rumaka pod płot. Skończyłem przygotowania i poszedłem na start. Napotykam zbolałego Gmeracza, który zbiera do kupy resztki uprzęży - pytam, co jest, bo minę ma straszliwą. Okazuje się, że poczęstowało go przy starcie porywem wiatru i zaglebił tak paskudnie, że jeszcze godzinę dochodził do siebie. Średni bodziec do latania, powiedziałbym i mina Gmeracza wcale nie nastrajała optymistycznie do latania. No, ale wystartowałem...

Tego dnia poleciałem jeszcze dwa razy. Nie będę opisywał każdego lotu, ale ten ostatni, mimo krótkiej, ostrej jak na mój gust i porwanej termiki był prawdziwą przyjemnością. Pisk waria na wznoszeniu brzmiał jak niebiańska muzyka (mimo to wolałem nie kręcić kominów), a termika nad Kaimówką wydawała się jedynym ratunkiem przed powrotem na matkę Ziemię.

Nie zmieni tego nawet bąbel, który omalże nie zaklapił mi szmaty tuż przed lądowaniem. Czułem miękkość linek, ale skrzydło samo wyszło.

Nadal czuję obawy przed lataniem w górach, które jest zupełnie odmienne od latania za wyciągarką, ale teraz przynajmniej wiem, czego mam się bać.

Bo jak to czasem mawiał mój instruktor - Wojtek Pierzyński, któremu jestem bardzo wdzięczny za sposób w jaki mnie wyszkolił:

Nie ma pilotów starych i odważnych - są tylko starzy...

Robert Całka
r.calka@inexim.com.pl