Opowieści paralotniowe

Podejście psychologiczne

Data: 6 lipca 2001, piątek
Start: Borsk, godz. 15:45
Lądowanie: Nowy Podleś (Kościerzyna), godz. 16:45
Odległość: 18 km
Czas lotu: 1:00

Jest piątek, 6 lipca. Planuję zostać na lotnisku kilka dni, dlatego poranne marudzenie przeciąga się do 13-tej. Do Borska docieram grubo po 14-tej. Wiatru barycznego nie ma prawie wcale, co powoduje znany i nielubiany efekt - na obu końcach pasa wieje do środka. Zajmuję sobie miejsce w kolejce do startu. Jedna osoba odeszła już dzisiaj w trasę i lądowała za Kościerzyną, ale teraz nikt nie może się załapać na porządny komin. Wobec tego stosuję podejście psychologiczne. Ja tylko wystartuję, polatam moment nad lotniskiem i wyląduję. Rozkładam i podpinam cały sprzęt, ale zostawiam na ziemi polar i aparat fotograficzny, nie zakładam rękawiczek (o tym akurat autentycznie zapomniałem) - tylko zakładam bluzę od dresów (niezapiętą) i długie spodnie.

Wyczekuję na bezwietrzny moment i startuję bardzo dynamicznie około 15:45. Przez chwilę lecę poziomo kilka metrów nad ziemią - samochód musi się rozpędzić. Potem niezbyt szybko, ale równo i stabilnie wznoszę się. Po drodze zapamiętuję dwa potencjalne kominy, jeden na środku lotniska, a drugi tuż przed wyczepieniem. Pozbywam się liny na 400 metrach. Zawracam, na wszelki wypadek lecąc zygzaczkiem, żeby nie minąć noszenia. Po chwili wlatuję w coś, czego niestety nie można nazwać kominem, ale małym poszarpanym bąbelkiem. Po dwóch - trzech kółkach odpuszczam i lecę nad środek pasa. Tam znajduję coś niewiele mocniejszego, ale za to szerszego. Raz lecę w górę, raz w dół, ale udaje mi się nie wypadać z tego zerka. Po kilkunastu kółkach zapamiętuję wysokość - 225 m nad start. Kręcę to dalej. Słaby wiatr powoli znosi mnie prostopadle do lotniska, na północ, nad las. Patrzę na wysokościomierz - 230 m. Jak to zgubię, albo jak się skończy, to wyląduję na lotnisku w połowie pasa. Ale nie chce się skończyć, a ja uparcie to trzymam. Wysokość wrasta do 240 m, ale po chwili spada do 220 i z grubsza nie zmienia się. Tymczasem jestem już w połowie lasu. W takim razie najbliższe lądowisko jest nad niewielkim jeziorem za lasem, jakiś kilometr czy półtora od lotniska. Nic to, najwyżej się kawałek przejdę.

Po 15 - 20 minutach takiego krążenia jestem już nad upatrzoną przeze mnie polaną obok jeziorka, ciągle na 200 - 250 metrach. W pewnym momencie noszenie robi się trochę bardziej turbulentne. Staram się jak najlepiej na to reagować, co chwilę wypłaszczam lub zacieśniam zakręt. Z zadowoleniem zauważam, że noszenie wzrosło do około 1 m/s. No, teraz to tego nie puszczę choćby nie wiem co się działo. Wiatr znosi mnie nad jezioro. Noszenie wzrosło do 2 - 3 m/s. Jest teraz jeszcze bardziej turbulentne, ale nie pozwalam mu zbytnio rozhuśtać mi czaszy. W radiu słyszę Marka Pietrachę - "trzymaj to, pochyl się mocno w prawo, mocniej dociągnij sterówkę!". Noszenie jeszcze wzrosło i chwilami przekracza 4 m/s. Wiem to, bo vario przy wznoszeniu przekraczającym 4 metry zmienia swój dźwięk, przestaje piszczeć, a zaczyna wyć - wyobraźcie sobie przesterowany buzzerek. Swoją drogą ciekawe, czy przy wznoszeniu ponad 8 m/s też inaczej brzmi. Chyba nie chcę tego wiedzieć...

Po przekroczeniu 1000 m wysokości zaczyna robić się chłodno. Mam rozpiętą bluzę, a skórzane rękawiczki są w kieszeni uprzęży. No ale przecież nie wypuszczę takiego komina! Trudno, ubiorę się pod podstawą. Na wysokościomierzu 1500 m, 1800... Tak wysoko jeszcze mnie nie było! Poprzedni rekord pobiłem nad Skrzycznem w majowy długi weekend - 1033 m nad start, czyli około 1600 nad miasto. Od pewnego czasu widzę dookoła lekką białą mgiełkę, ale do podstawy jest jeszcze spory kawałek. Nie znałem wcześniej tego zjawiska. Ta mgiełka trochę przysłania mi lotnisko i przybliża widnokrąg. Jest coraz zimniej. Byle do podstawy, wtedy się zapnę i ubiorę rękawiczki.

Jestem już za jeziorem Gołuń. Nagle obok siebie zauważam gęstą, szaroburą mgłę. Rzut oka na wysokościomierz - niemal dokładnie 2000 m. Chmura błyskawicznie mnie otacza i już po kilku sekundach tracę widoczność ziemi. Zakładam klapy. Bez rękawiczek. Linki wrzynają mi się w palce. Nic z tego, vario cały czas piszczy. Nie tak mocno jak przed chwilą, ale piszczy. Odstrzeliwuję te klapy, łapię za taśmy B. Na variu już 2100 m. B-stall ćwiczyłem kiedyś w spokojnym, wieczornym powietrzu nad lotniskiem. Opadając zacząłem się wtedy powoli obracać, a odpuściłem go zbyt łagodnie i skrzydło weszło w spadochronowanie. Mam nadzieję, że teraz pójdzie lepiej. Mocno, zdecydowanie ściągam taśmy. Skrzydło załamuje się i odchyla dość mocno do tyłu, po czym wraca nad głowę i stabilizuje się. Vario nareszcie już nie piszczy. Nie pamiętam, czy zaczęło buczeć, ale na pewno już nie piszczało. Byłem zajęty czymś innym. Jak tu utrzymać stabilny b-stall (bez obracania się skrzydła), jak nie widać ziemi? Po dłuższej chwili wypadam z chmury dołem. Stwierdzam, że obracam się powoli w prawo. Koryguję ściągnięcie taśm, ale skrzydło w takim stanie nie bardzo mnie chce słuchać. Przestaje się obracać, ale zachowuje się niestabilnie, rusza się na wszystkie strony. Trzymam b-stall jeszcze kilkanaście sekund i 150 - 200 m poniżej podstawy odpuszczam strzałem z taśm. Czasza błyskawicznie się napełnia i wyskakuje nieco do przodu. Vario znowu swoje: 3 - 4 m/s do góry. Ustalam kierunek z wiatrem, zakładam klapy i wciskam speeda. Ciągle się wznoszę 2 m/s.

Lecę tak chyba z minutę, aż vario wreszcie przestaje piszczeć. Ależ ten komin szeroki! Puszczam wszystko, zapinam bluzę i dobieram się do rękawiczek. Nareszcie trochę cieplej. Powoli opadam, jakiś metr w dół. Ciągle jestem w słabiutkim noszeniu, przy odpuszczonych sterówkach powinno być prawie 2 m/s. Pietracha dopytuje się, gdzie jestem.

- Za tym jeziorem prostopadłym do wdzydzkiego, nie wiem, jak się nazywa. Podstawa 2000!

- A nie chciało cię wessać w tą chmurę?

- Wessało! Ratowałem się b-stallem.

- Leć przed siebie, ktoś po ciebie przyjedzie!

Nie mam wprawy, trudno mi określić zasięg lotu. Wiem, wiem - obiekty na ziemi "przesuwają się" w górę lub w dół, ale ja nie mogę w ogóle stwierdzić ruchu, jestem za wysoko! Obieram kierunek mniej więcej z wiatrem i wypatruję kolejnych lądowisk, w miarę możliwości niedaleko jakiejś wioski. Teren właściwie znam, lecę w stronę Kościerzyny, prawie nad drogą do Borska. Mijam kilka małych jeziorek. Na wysokości 1100 m znajduję jakieś noszenie. Krążę kilka minut zyskując może z 50 m. Stwierdzam, że to nie to, dosyć mam już takiej walki i odwijam z wiatrem. Ku mojemu zaskoczeniu nie wypadam z komina, a po kilkunastu sekundach noszenie wzrasta do 2 m/s. Jednak jest na tyle wąskie, że nie udaje mi się go wycentrować. Latam tylko dookoła niego w jakimś zerku. Ponownie wypuszczam to noszenie i lecę dalej. Patrzę na ziemię szukając jakichś kontrastów. Chmury się rozwijają, prawie cała okolica jest w cieniu. Może gdzieś przy kolejnym jeziorku oderwie się jakiś bąbelek?

Wysokości coraz mniej. Przelatuję 700 m nad upatrzonym niewielkim jeziorem, lecę z wiatrem i czekam na ewentualne noszenie. Nic z tego. Przede mną wszędzie cień. Lekko ściągam sterówki, staram się lecieć po doskonałości. Wyraźnie widzę Kościerzynę, ale przed nią jest spory kawałek lasu - nie do przeskoczenia. Widzę, że mam dolot "na styk" do jakiejś wioski przed lasem. Lecę w tamtą stronę. W powietrzu absolutnie nic się nie dzieje. Powoli dolatuję do tej miejscowości. Mam już niecałe 300 m wysokości. Rozglądam się, gdzie by tu wylądować. Widzę 3 możliwości - długie i wąskie pole buraków czy kartofli około 150 m przed wioską, trójkątna polana z domem przy jednym boku i drutami przy pozostałych dwóch oraz pole czegoś zielonego, niższego od rosnącej obok pszenicy, zaraz za drutami od tej trójkątnej polany.

Wstępnie wybieram trzecią możliwość. Prawie do samego końca zastanawiam się, czy przejdę nad tymi drutami. W razie czego w odpowiednim momencie zrobię zwrot i wyląduję na łące obok domu. Kilkadziesiąt metrów przed drutami jestem już pewien, że przejdę nad nimi. Zostawiam je jakieś 10 m pod sobą. Dziwne uczucie. Lecę jeszcze kilkanaście metrów i zakręcam mocno w lewo. Ustawiam się mniej więcej pod wiatr, równo "w osi" pola. Widzę, że te zielone roślinki pode mną wcale nie są takie małe. Jeszcze tylko kilka sekund lotu. Mocno ściągam sterówki, ale mimo tego przyziemiam ze sporą prędkością. Już stoję na ziemi, a skrzydło upada do przodu w metrowej wysokości żyto. Jest 16:45, równo godzina po starcie.

Zbieram czaszę w "kalafior" i przebijam się na brzeg pola. Odnajduję ścieżkę przez środek uprawy. Poprzez jakieś grządki docieram do drogi. Widzę tablicę z nazwą miejscowości - Nowy Podleś. Dzwonię na lotnisko i mówię, gdzie jestem. Samochód już jedzie. Składam skrzydło na łące, tej, na której chciałem lądować. Siadam przy drodze i wyciągam mapę. W tym momencie zaczyna kropić deszcz. Właściwie mi to nie przeszkadza, bo jest strasznie gorąco. Chowam mapę, żeby nie zamokła. Po paru minutach przyjeżdża samochód.

W drodze powrotnej zaczyna naprawdę padać. Lotnisko znowu utopione, znowu wali piorunami, tak samo jak wczoraj. Dobrze, że jakaś litościwa dusza pozamykała mi okna w samochodzie. Szybko przesiadam się do swojego malucha, jedziemy do lasu przepakować się - tam mniej pada. Potem do Czarnowodzianki, dają tam najlepsze żarcie w okolicy...


Data: 7 lipca 2001, sobota
Start: Borsk, godz. 12:30
Lądowanie: Gałąźnia Wielka (Bytów-Słupsk), godz. 14:15
Odległość: 55 km
Czas lotu: 1:45

Następnego dnia, w sobotę 7 lipca, po szybkim śniadaniu w stołówce jedziemy na lotnisko. Jest kilkanaście minut po dziesiątej, powstają pierwsze chmurki. Wieje silny wiatr ze wschodu. Według prognoz po południu ma dochodzić do 30 km/h. Nikt poza Sylwkiem nie chce startować w takich warunkach. On nie zwraca na wiatr większej uwagi i chce się wyholować. Startuje prosto w komin i błyskawicznie nabiera wysokości. Wyczepia się na ponad 700 metrach, zawraca i z prędkością światła wraca nad start. Ustawia się pod wiatr i prawie stojąc w miejscu łapie jakieś bąbelki. Po kilku minutach ląduje obok rękawa przyczepionego do postawionej pionowo wędki. Taki zlot z podtrzymaniem.

Sylwek robi w sumie trzy takie hole. Mówi mi, że "to jest do wykręcenia", ale on nie chciał lądować poza lotniskiem. Mówi też, że nie rzuca za bardzo, za wyjątkiem holu, gdzie wali niemiłosiernie. Podejmuję decyzję o starcie. Jeszcze tylko pomagam wystartować Andrzeja Sz. i sam zaczynam się szpeić. Podobnie jak wczoraj zostawiam aparat (potem będę tego żałował), ale tym razem zakładam polar. O rękawiczkach jak zwykle zapominam, leżą sobie w uprzęży. W krótkim czasie jestem gotowy na starcie. Dochodzi godzina 12:30. Ktoś rozkłada mi skrzydło, ktoś inny podpina linę. Słaby wstępny naciąg, rzut oka na skrzydło, czy wszystko w porządku, i jazda, jazda, jazda! "No to zaraz zacznie się jazda..." - mówię sam do siebie.

Pierwsze kilkadziesiąt metrów holu jest w miarę spokojne, to znaczy wiem, co się dzieje i czuję reakcję skrzydła na sterówki. Potem czaszę mam wszędzie, tylko nie tam gdzie trzeba. Jakoś udaje mi się utrzymać kierunek mniej więcej na samochód, ale chwilami ledwo panuję nad skrzydłem. Podczas spokojniejszej chwili mówię przez radio Kacprowi (następnemu w kolejce do startu), żeby się jeszcze raz zastanowił nad holem. Patrzę w dół - samochód zjeżdża na kołowankę, jeszcze moment i koniec holu. Po chwili słyszę "masz luz", ale na variu ciągle 1 do góry. Czekam moment - nic się nie zmienia. "Wrzuć wsteczny!" Samochód zaczyna się cofać, ale ja ciągle się wznoszę. Tracę cierpliwość i wyciągam zawleczkę wyczepu. Nie jest tak źle, tylko lekkie huśtnięcie. Mam niecałe 600 metrów wysokości.

Zawracam i z zaniepokojeniem obserwuję bardzo dużą prędkość względem ziemi. Tak jak wczoraj, w połowie lotniska trafiam na komin. Po paru kółkach noszenie ustala się na 1 - 2 m/s. W krótkim czasie jestem na skraju lotniska. Obserwuję start Kacpra. Widzę ładnie wyglądający cień wznoszącej się czaszy. Coś się stało i "stop stop stop!" Mam już 700 m i ku swemu wielkiemu zdziwieniu spostrzegam motyla przelatującego mi przed nosem. Krążąc w kominie wlatuję nad jezioro. Melduję przez radio, gdzie jestem, i że odchodzę na przelot.

Tymczasem w 1/3 szerokości jeziora niespodziewanie kończy się noszenie. Na powrót przy tym wietrze już nie ma szans, ale za to jestem pewny dolotu na drugi brzeg. Kieruję się w stronę przybrzeżnej polany. Przypuszczam, że coś się oderwie od granicy jeziora i lasu. Jestem już 500 m w głąb lądu i ciągle szybuję w dół. Zaczyna brakować wysokości, zostało już tylko 250 m do ziemi. Zastanawiam się, czy dam radę przeskoczyć niewielki obszar lasu i lądować przy jakiejś wiosce (chyba Dziemiany), czy też siadać przed lasem. Moje kalkulacje przerywa dość silne szarpnięcie i długo oczekiwany, znajomy dźwięk wariometru. Robię dwa lub trzy kółka i już jestem nad lasem. Wiatr znosi mnie nie tak, jak bym chciał, to znaczy lecę prawie równolegle do ściany lasu, a im dalej, tym las szerszy. W razie zgubienia komina chyba będę miał dolot na łąkę...

Moje obawy na szczęście okazują się nieuzasadnione. Noszenie ustala się na 3 m/s i jest bardzo stabilne. Po przekroczeniu 1000 - 1100 m pojawia się znajoma biała mgiełka. Nauczony przygodami poprzedniego dnia obserwuję grubość chmur (dziś wyglądają normalnie) i nie dochodzę do samej podstawy. Na 1200 m odchodzę po prostej z wiatrem. Ku memu zaskoczeniu noszenie wcale nie słabnie. Lecę po prostej wznosząc się 2 - 3 m/s. Spokojnie wyciągam i ubieram rękawiczki. Zakładam klapy i wciskam do końca speeda. Dalej się wznoszę, ale już niezbyt szybko, za to grzeję ile wlezie z wiatrem.

Po kilkuset metrach noszenie się kończy. Mam prawie 1400 m wysokości. Wybieram sobie jakąś wioskę nad długim i wąskim jeziorem kilka kilometrów dalej (Studzienice) i lecę w jej kierunku po doskonałości. Zbliżając się do niej mam jeszcze 400 - 500 m i zastanawiam się, czy dolecę do następnej. Jest za lasem, ale prowadzi do niej dwustumetrowej szerokości przecinka. Nad jeziorem łapię kolejny komin. Wyjeżdżając pod chmurę mijam rozpatrywaną przed chwilą miejscowość. Wywołuje mnie lotnisko, ale słyszą tylko szum. Zrozumieli, że jeszcze lecę. Over and out.

Wybieram sobie kolejną miejscowość. Wygląda na nieco większą. Lasy się skończyły. Przede mną niskie uprawy i łąki. Lądować można praktycznie wszędzie. Widzę sieć dróg i torów, zmierzających do upatrzonego przeze mnie miasta. Okazuje się, że jest ono poza moim zasięgiem, więc lecę w stronę jakichś magazynów kolejowych (stacja przeładunkowa na ciężarówki?) Nad zabudowaniami odnajduję słabe noszenie. Raz w górę, raz w dół, ale powolutku się wznoszę. Przy takim wietrze i tak zyskuję na tym sporo odległości. Nagle przy którymś kolejnym okrążeniu spostrzegam jastrzębia. Duże, brązowe ptaszysko 100 m ode mnie, trochę powyżej. W dodatku krąży. Lecę do niego!

Pierwszy reaguje mój żołądek. Zaraz po nim skrzydło, zostając gdzieś tam z tyłu. Dopiero na końcu odzywa się wariometr, wyjąc niemiłosiernie. Kilka sekund w miarę po prostej, na ile skrzydło pozwoli, potem ciasny zakręt w prawo. Mocno rzuca, ale skrzydło jest całe. Tylko miota mi się nad głową na wszystkie strony. Ostro, zdecydowanie pracuję sterówkami i (powiedzmy) centruję komin. Na uśredniaczu 5 m/s do góry! Błyskawicznie nabieram wysokości. Nauczony poprzednimi kominami, nie dojeżdżam do samej podstawy, ale odwijam z wiatrem około 200 m poniżej. Jednak tym razem noszenie nie jest aż tak rozległe. Chwilę później wpadam w słabe duszenie, 3 - 4 m/s. Wciskam do połowy belkę speeda i lecę nad miasto. Po kilkunastu sekundach powietrze się uspokaja. Puszczam speeda i lecę z wiatrem po doskonałości.

Słyszę w radiu, że Andrzej jest w powietrzu. Mówię, żeby przekazał, że jestem nad jakimś większym miastem, ale mnie nie słyszy. W centrum widzę niewielki zamek z dwiema basztami, niedaleko prostokątny park. Zastanawiam się, co to może być za miejscowość. Nigdy bym nie pomyślał, że to Bytów! Sądziłem, że jestem dużo bliżej lotniska! W pewnym momencie z dołu słyszę muzykę. "Portfel cały wypchaaaanyyy dolaramiiiii..." Jak się później okazało - Dni Bytowa.

Miasto zostaje z tyłu, a wysokości coraz mniej. W dodatku znowu wpadam w duszenie. Podobnie, jak poprzednio, 3 - 4 m/s. Lecę na speedzie próbując się przez nie przebić. Spoglądam w górę i widzę (cóżby innego) chmurę. Trochę z boku. Byłoby lepiej, gdyby była na środku, nade mną. Drobna korekta kierunku i po krótkiej chwili mam 2 do góry. Krążąc przyjrzałem się bliżej okolicznym chmurom. Z wiatrem kilka pod rząd, pod wiatr podobnie. Po bokach większe przerwy. Czyżbym był pod szlakiem? Skoro tak, dokręcam do 1000 m i lecę w stronę następnej chmurki. Niedobrze, po drodze za bardzo ssie. Zakładam klapy, dodaję speeda. Lecę powoli do góry. Dobijam do 1200 m i odchodzę nieco na bok, aby wypaść z noszenia.

Bytów został daleko z tyłu. Wiatr niesie mnie dokładnie pomiędzy dwie miejscowości. Za obiema jest spory kawał lasu. Do przeskoczenia, ale spod podstawy. Musiałbym złapać komin tuż przed lasem. Kieruję się na wioskę po prawej. Niestety wpadam w duszenie chwilami dochodzące do 5 m/s. Szybko tracę zdobytą niedawno wysokość. Na 500 metrach łapię jakieś zerko. Pod spodem wąska, kręta rzeczka (jak się okazało - Słupia). Zdobywam z 50 metrów i gubię noszenie. Dookoła same duszenia. Do wypatrzonej miejscowości dolecę bez problemu. Może nad granicą lasu i łąki coś znajdę. Wszędzie dookoła dużo słońca, więc są pewne szanse. Wysokości już bardzo mało, nieco ponad 200 m. Niestety nic tam nie znajduję.

Łąka pode mną wygląda przyjaźnie. Drutów brak, 300 m z tyłu i z boku las. Jestem kilometr za wioską. Ustawiam się pod wiatr próbując zbliżyć się do niej. A tu niespodzianka - wiatr jest na tyle silny, że nie przesuwam się do przodu. Na szczęście do tyłu też nie. Do ziemi zostało 100 m. Robi się turbulentnie. W miarę możliwości utrzymuję czaszę równo nad głową. Cały czas wszystko się chybocze. Tuż przed lądowaniem na tyle wyrównuję lot, że przyziemienie jest bardzo łagodne. Kładę skrzydło za sobą. Jest godzina 14:15, minęło 1:45 od startu.

Przenoszę skrzydło do grupki drzew, aby je osłonić od wiatru i spokojnie poskładać. W międzyczasie podchodzi do mnie jakiś facet. Mówi, że widział, jak podchodzę do lądowania, ale zniknąłem mu z pola widzenia i przyszedł sprawdzić, czy nic mi się nie stało. Pytam go o nazwę miejscowości - Gałąźnia Wielka. Dzwonię do Marka Pietrachy i mówię, gdzie jestem. Tymczasem mój rozmówca pyta, skąd wystartowałem.

- Z Borska.

- A gdzie to jest?

- Jezioro wdzydzkie.

- A gdzie to jest?

Gdzie ja wylądowałem??? Wyciągam mapę okolicy Borska i pokazuję. Ale teraz ja nie wiem, gdzie jest Gałąźnia.

- Tam jest droga do Słupska...

- Do Słupska??? Gdzie ja jestem?

Nieznajomy zaprasza mnie do siebie do domu i wyciąga większą mapę. W tym momencie dzwoni Pietracha.

- Gdzie jest ta twoja Gałąźnia?

- Już ci mówię... W połowie drogi między Bytowem a Słupskiem.

Na lotnisku tylko Krzysiek ma odpowiednią mapę. Chyba myśli, że ktoś sobie robi jaja, bo dwie minuty później dzwoni i pyta gdzie jestem...

Na lotnisko wracam o osiemnastej.


Do tej pory analizuję ten lot. Muszę przyznać, że nie znalazłem błędów "technicznych", pilotażowych. Wydało mi się podejrzane, że nie popełniam błędów. Pomyślałem o taktyce przelotu. Tutaj im więcej się zastanawiam, tym więcej błędów znajduję. Są to na ogół jakieś drobnostki, ale każda z nich wpływa na przelot. Teraz wiem, czego mogę się spodziewać i mogę "na sucho" przemyśleć, jak powinny wyglądać poprawne decyzje. Mój następny przelot na pewno będzie dużo lepszy pod względem taktycznym.

Wysokich... wróć! DALEKICH lotów!

Karol Szklarski
kszklars@manta.univ.gda.pl