Opowieści paralotniowe

* * *

(Fragment opowiadania "Przelot")

Śniadanko

Lot zaczynał przypominać sielankę. Lekko przytrzymane kołki, niewiele, ale jednak na tyle, żeby utrzymać większe ciśnienie w komorach, kurs na wprost, lekkie huśtanie i tylko pół meterka w dół.

Widoczki cudne.

W tę miłą atmosferę z lekka zaczęło wkradać się nowe uczucie. Małe, delikatne ssanie w żołądku. Głodzik! Wszak od rana nic nie jadłem. Zacząłem się poważnie zastanawiać nad małym śniadankiem. Kanapka, ogóreczek i coś do picia! A może tylko nędzny batoniczek? Nie, ogóreczki były takie, jak lubię najbardziej. Kiszone, ale nie całkiem. Z dużą ilością kopru, czosnku i chrzanu, na wodzie źródlanej, a nie na "kranówie". Jędrniutkie i strzelające w zębach. I ten zapach. Kanapka z masełkiem i wędzoną szyneczką, bez dodatków, gdyż uważam, że keczup i musztarda zabijają tylko smak dobrego mięska. Mógłby do tego być mały pomidorek, ale ma w sobie dużo soków, które przy stole, w spokojnych warunkach, niekiedy pryskają na koszulkę, a co dopiero w powietrzu... Wysokość spora, lot spokojny, ale sterówek z rąk nie wypuszczam.

Przychodzi mi na myśl nowy pomysł racjonalizatorski. Trzeba wymyślić taki uchwyt z dwoma haczykami na sznurku. Do haczyków podczepiamy uchwyty sterownicze, a koniec sznurka dowiązujemy na przykład do taśm piersiowych. Nie mam jednak przy sobie takiego patentu, więc lewą ręką przytrzymuję obydwa uchwyty i przechylam się, starając się prawą ręką rozpiąć zamki kieszeni w uprzęży. Idzie dość gładko. Jeszcze trochę się pochylam i wyciągam foliową torebkę z kanapkami. Wpycham ją pod taśmę krzyżową i znowu szukam torebki. Tym razem z ogórkami. Już ją wymacałem, ale nie mogę w pełni uchwycić. Jest mała i wcisnęła się w kącik pod zamkiem, a ogóreczki ustawiły się w poprzek kieszeni i teraz dodatkowo dociskane są przez naprężoną uprząż. Chcąc nie chcąc, wykręcam się jeszcze bardziej. Co mi przyszło do głowy, żeby tam wepchać śniadanie? Już je prawie miałem, gdy od tego leżenia na boku, w pozycji wielce powykręcanej i, co tu dużo mówić, niewygodnej, zaczęło mnie strzykać w plecach. Ból - zrazu niewielki - zaczął się nasilać. Do tego doszło nowe uczucie. Dziwny ucisk w żołądku. Zjawisko znane mi z doświadczenia, ale tutaj o nie ustalonych na razie przyczynach.

Wyprostowałem się, a następnie kręcąc pośladkami wygodnie ułożyłem w uprzęży. Ból w plecach zaczął przechodzić, ucisk w żołądku powoli też. Czyżby strach? Ale przed czym? Biorę obie sterówki w ręce. Koryguję trochę kurs i zerkam na wariometr. Lecę w prawie metrowym noszeniu, wysokość nadal bardzo duża. Czasza leciutko kołysze się na tle chmur, więc skąd ten ucisk w żołądku?

Zaczynam powoli oglądać linki. Wszystkie. Dotykam palcami po kolei deltki, sprawdzam czy są dokręcone i czy na każdej jest gumka. Tutaj też wszystko w porządku. Znowu przekładam sterówki do lewej ręki i zaczynam drobiazgowo sprawdzać uprząż. Piersiowa dopięta, krzyżaki zapięte. Na udach wiszą taśmy. Obie są zapięte, ale na wszelki wypadek lekko je dociągam, wybierając nadmiar luzu. Sprawdzam jeszcze karabińczyki i przyrząd na udzie. Dociągam rzepy wariometru, które zsunęły się trochę za bardzo w prawo - i po kontroli.

Przez ten czas móżdżek miał zajęcie i ból w żołądku ustąpił.

Trzeba mi po ogóreczki. Kurczę się w sobie i znowu sięgam do kieszeni. Wymacałem je. Najpierw końcówkami palców, a później całą dłonią wyciągam małe zawiniątko. Jest trochę za małe, żeby wcisnąć je pod krzyżaki, więc wkładam je od góry pod bluzę od dresu. Teraz potrzebuję tylko coś do picia. Przekładam sterówki do prawej ręki i lewą otwieram zamek w lewej kieszeni z boku uprzęży. Bez problemu wyciągam butelkę z piciem. Tylko gdzie ją położyć?

Poprawiam się w uprzęży i uważając, żeby nie strącić worka z kanapkami, dociągam obydwie taśmy barkowe. Teraz w niej siedzę. Zębami próbuję odkręcić nakrętkę w butelce. Idzie mi to nie najlepiej. Plastikowa nakrętka obraca się w zębach, pozostawiając w ustach ohydny smak. Przesuwam ją trochę na bok i mocniej "dogryzam". Obracam butelką, nakrętka ustępuje i trochę wody wylewa mi się na brodę i szyję. Ohyda... Szybko rękawem wycieram brodę, oczywiście wylewając przy tym jeszcze więcej wody na uprząż i dres. Teraz mam dopiero kłopot: lewa ręka zajęta jest sterówkami, w prawej mam otwartą butelkę, od której korek trzymam w zębach. Żeby było jeszcze ciekawiej, to rozpiszczał się wariometr pokazując prawie 2 metry w dół, a czasza, do tej pory całkiem spokojna, zaczęła kolebać się na boki. Wkładam niedomkniętą butelkę między nogi i zaciskam uda.

Walka

Nagle, bo takie rzeczy zawsze zdarzają się nagle i nieoczekiwanie, poczułem miłą błogość w żołądku. O!!! Horyzont, który do tej pory miałem prawie w poziomie, gwałtownie uciekł do góry i przekręcił się w prawo. Ziemię z prostokątami pól i ciemnymi plamami lasów mam teraz prawie pod sobą. Na ich tle dostrzegam luźno wiszące taśmy z linkami.

Spadam!!!

Wyrzucam się w uprzęży, żeby prawą ręką uchwycić sterówkę, którą ciągle trzymam w lewej dłoni. Nie zdążyłem. Potężne szarpnięcie wyrywa mi oba uchwyty z ręki. Ostry ból przechodzi od czubków palców, aż po ramię. Mam uczucie, jakbym je wszystkie połamał. Teraz widzę przed sobą tylko brudne kolory wielkiej chmury. A niech to! Spadam plecami w dół...

Muszę złapać sterówki. Muszę!

Wyciągam się jeszcze bardziej. Czasza nade mną z silnym furkotem, który doskonale słyszę nawet przez ścianki kasku, przelatuje do przodu.

O Boziu! Pomóż!

Łapię lewy uchwyt i jak zahipnotyzowany śledzę miotającą się z przodu czaszę. Schodzi jeszcze niżej, zasłaniając spory kawał ziemi. Nie mogę oderwać od niej wzroku, więc "na ślepo" próbuję wymacać prawy uchwyt. Gwałtownie obraca mnie w uprzęży. Znowu spadam "na pysk". Widzę jeszcze, jak butelka z wodą wystrzeliwuje jak z katapulty do przodu i leci w dół - pewnie śladem kanapek, których też nie widzę.

Łapać sterówki! Myśli pędzą jak szalone. Widok ziemi, pionowo przede mną, prawie paraliżuje.

Zapas! Ratować się! Gdzie jest ten cholerny zapas?!

Czuję się strasznie. Bolą mnie ręce i nogi. Próbuję się pochylić, ale coś mnie trzyma w uprzęży.

Boję się.

Spadam na kawałku szmaty, która w niczym nie przypomina mojego wspaniałego kiedyś glajta.

Wymacuję uchwyt.

Nie. Nie - jakiś sygnał pod czaszką - jeszcze wysoko! Mam czas - jeszcze wysoko, ale ręka jak nie moja, nie chce mnie słuchać i nadal trzyma uchwyt.

Strasznie się boję.

W międzyczasie czasza przeszła do góry. Patrzę na kłąb furkoczącej szmaty. Część linek wisi luźno, a część, napiętych jak struna, przeraźliwie gwiżdże. Zauważam prawą sterówkę. Widocznie mocno się poluźniła i teraz wisi prawie przy mojej twarzy. Na siłę odklejam rękę od uchwytu zapasu i łapię za nią. Nie trafiam w uchwyt, ale łapię za linkę powyżej niego.

Ciągnę...

Strasznie szarpie.

Chociaż znowu lecę na plecach to jednak muszę się wychylić za siebie, żeby zobaczyć czaszę.

Wypełnia się!!!

Nie wiem, czy to dzięki mnie, czy też glajt sam z siebie, ale się wypełnił!!!

Co za radość!!!

Przez chwilę...

Teraz znowu zaczyna pędzić do przodu. Znowu ciągnę za kołki: lewy idzie gładko, ale prawy ani drgnie, a czasza już mnie wyprzedziła. Wolniej niż poprzednio, ale znowu mam ją przed sobą i mogę przeczytać napis na jej dolnej stronie wkomponowany w tło ziemi.

Jeżeli ją teraz przytrzymam..., to może się uratuję! Jeszcze próbuję ją lekko przyhamować. Staje. Odpuszczam. Powoli. Lewa idzie - prawa ani drgnie. Co jest? Glajt, który trochę się uspokoił, zaczyna teraz wyraźnie zakręcać w prawo. Delikatnie kontruję lewą. Nic to nie daje. Mocniej boję się ciągnąć, a glajt coraz silniej zakręca. Już zaczyna wciskać mnie w uprząż. Ziemia wiruje przed oczyma pod coraz ostrzejszym kątem.

Nerwowo zaczynam szukać linki sterowej. Trzymam ją nadal powyżej uchwytu, ale to teraz nieważne. Pali dłoń... to też - NIEWAŻNE! Wzrokiem szukam jej w taśmach. Jest! Oplątała się pomiędzy nimi.

Boję się, ale puszczam ją i zaczynam rozplątywać. Niedobrze! Znowu widzę czaszę pod horyzontem. Siła odśrodkowa tak mnie wciska w siedzisko, że zaczynam mieć kłopoty z poruszaniem się. Mam uczucie, że zaraz spadną mi buty z nóg.

Gorączkowo rozchylam taśmy. Zwolniony uchwyt z linką wylatuje do góry. Słyszę huk i kątem oka zauważam, jak łamie się pół skrzydła. Wyrzucony jakąś dodatkową siłą przelatuję obok niego. Przez chwilę lecę po dużym łuku prawie... głową w dół! Udaje mi się złapać prawą sterówkę, Lewą trzymam na chama, bo coś mi ją chce wyrwać. Czaszę mam z boku i czuję, jak obracam się na plecy. Siła, która do tej pory mnie wciskała, teraz gdzieś znikła. Znowu spadam w dół, ale tak jakoś dziwnie - tyłem!!!

Rany Boskie, ale szarpie!!!

Taśmy z linkami, które zawsze były rozchylone na boki, teraz krzyżują mi się na piersiach. Patrzę w górę. Czasza przypomina bumerang i tak samo jak on, zaczyna się obracać. Taśmy na piersiach zgniatają mi klatkę. Boli!

Zwalić skrzydło!?

Nie! Taśmy zostały skręcone tylko na piersiach. Dalej wszystko jest jeszcze czyste. Luzuję sterówki i staram się ustabilizować ruchy skrzydła. Glajt, jakby chcąc się zrehabilitować, po krótkiej walce wychodzi na prostą. Taśmy zaczynają się prostować. Pomagam im i obracam się z uprzężą.

Przyhamowuję.

Czasza jeszcze chce brykać, ale jej nie popuszczam. Kontruję. Rozglądam się na boki. Wokół pusto. Poniżej jakaś wioska. Wyraźnie widać pojedyncze domy, a nawet jakieś samochody. Dużo pól. Z tyłu jakaś rzeka. Czasza szarpie. Zerkam na nią. Pełna. Wysokość? 700 metrów.

Boże, ale wysoko.

Trzeba lądować! Jak najszybciej do ziemi. Klapy! Trzeba do ziemi, tam bezpiecznie. Patrzę na taśmy, wzrokiem sprawdzam linki od klap. Jeszcze mi tylko tego brakuje, żebym się pomylił. Odpuszczam kołki i łapię za taśmy z dwoma linkami biegnącymi do samych końcówek czaszy. Żeby się tylko nie pomylić. Znowu szum. Puszczam taśmy i kontruję kołkami. Prawa trzyma, ale lewa luźna.

O [..], znowu!?

Trzymam prawą i ciągnę lewą. Czuję opór. Odpuszczam trochę za szybko. Wystrzeliwuję do przodu. Obraca mnie w lewo.

Ale jazda!!!

Spokojnie. Trzymać kierunek. Gdzie ja lecę???

[...], znowu komin!

Wariometr piszczy - 5 do góry! Koniec z klapami, już o nich nie myślę. Delikatnie trzymam kołki, czuję czaszę. Teraz delikatnie ciągnę w prawo. Delikatnie i trzymam. Powinienem balansować, ale do diabła z tym. Znowu rzuca, ale teraz da się wytrzymać. Trójka w górę. Kreślę po horyzoncie ćwiartkę koła i wyrównuję sterówki. Teraz lecę na północ.

Niedobrze, dwa metry w górę. Patrzę nad siebie. Czasza ostro pracuje. Nie widzę chmury. Co mnie tak ssie?! Trzepnięcie - kontra. Czasza idzie trochę do przodu i przyhamowana cofa się. Dwa w dół!!!! Dobra nasza. Żyjemy!! opadam, wychodzę z noszenia. Może by tak zakrążyć? Ale gdzie spadnę? Wychylam głowę poza uprząż. Wysoko. Na dole minąłem właśnie jakąś wioskę z kawałkiem lasu. Lecę nad jakimiś stawami. Z tyłu rzeka? Cholera, jeszcze się utopię. Ciągle opadam, lecę po prostej. Byle tak dalej.

Coś mi kapie po brodzie. Deszcz?

Wysuwam język i liżę usta i ile się da wokół nich. Słone! To pot. Patrzę na dłonie. Są całe mokre. Rękawy zwinęły mi się do łokci i teraz po gołych rękach płyną stróżki potu. Poprawiam się w uprzęży i czuję, jak odklejają mi się od pleców koszula i dres. Wszystko mokre. Po plecach przechodzą dreszcze. Zimno. Brrr, dreszcze rozchodzą się po całym ciele. Teraz dopiero poczułem lepkość ubrania. Pot płynie stróżkami po twarzy i karku. Mam mokre plecy, brzuch, uda. Czuję wilgoć nawet w butach. Przy ruchach nogami czuję mokrość w pachwinach. Czyżby? Ee, nie.., to tylko pot.

Znowu rzuca. Pracuje sterówkami i nadrabiam tyłkiem, czuję całym ciałem, że idę w górę. Krótko, bo za chwilę wszystko się uspokoiło. Patrzę na wariometr, żeby stwierdzić, że odczucia mnie nie myliły. Znowu w górę. Czyżby wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie?! Jak wcześniej chciałem iść w górę, to musiałem się napocić jak pies, a teraz chcę do dołu, a tu wszystko nosi!

[... .... ... ...]

I też się pocę.

Niezłe, też się pocę, a właściwie chyba już wszystko wypociłem. Hi, hi. Czuję suchość w gardle i na ustach, próbuję zwilżyć je językiem, ale niewiele to pomaga. O piciu nie mam nawet co marzyć, odleciało. Dobrze, że korkiem się nie zadławiłem! Hi, hi. Mimo wszystko chce mi się śmiać. Znajdują ludzie na ziemi glajciarza; nogi całe, plecy całe, głowa cała, a nie żyje - udławił się korkiem! Zaczynam odczuwać dziwną ulgę. Poprawiam się w uprzęży i powoli dociągam krzyżulce. Dość z podskokami, sterówki starczą. Odchylam lekko plecy i na zmianę podnoszę uda. Pęd powietrza przyjemnie wysusza ubranie i ciało.

Rozglądam się na boki i opadam w uprzęży. Powoli rozluźniają mi się mięśnie. Jest fajnie. Czuję się strasznie zmęczony, a do ziemi jeszcze bardzo daleko. Wlatuję nad lasy. Gdzie ja właściwie jestem?

Dobra, koniec tego.

Do ziemi jeszcze daleko, ale za chwilę nie będzie gdzie wylądować, bo przecież złażenie z drzew w gęstym lesie nie można nazwać dobrym lądowaniem.

Wiesław Bielak
wbielak@prz.rzeszow.pl