Opowieści paralotniowe

Dwa razy w Rio

Ku przestrodze wszystkim żądnym latania tak daleko od domciu

Tak sobie czytam parabazgroły i od czasu do czasu zauważam podwyższenie się niepomierne tzw. stopy bytowej Polaków, którzy a to chcą polatać w Kaliforni, to znów na antypodach, no w takich kraikach, co to wyjazd to jakby do Ciechocinka. Ale mniejsza z tym, sam nie świadom (albo raczej źle uświadomiony), jadąc do innego takiego kraiku, tyle że poniżej równika (patrząc od nas) i mając bagaż informacji o paralataniu (że to niby super i pełno latających, że kradną i miejsca specjalne itd., itp.) jechałem bez glajta i prawie zapomniałem zupełnie o lataniu. Na miejscu, po wjechaniu na jedną ze słynnych górek odkrytych przez Kolumbopochodnych pionierów rodem z Portugalii, zapragnąłem polatać. Wiaterek był wymarzony, gdzieś 2-3 m/s, taka lekka bryza od oceanu. Temperatura w cieniu około 32 stopni (tam była późna wiosna, u nas prawie zima).

Coraz bardziej żądny glajciarskich doznań rozpytywałem mikstem hiszpańsko-portugalsko-angielskim, gdzie by tu można pożyczyć skrzydełko, ale trud próżny - oferowano mi najwyżej Cessnę i coś, co podobno było lotnią. Lecz jak człowiek uparty, to i się doczeka - podczas rozmowy z jednym takim "jachtsmenem" okazało się, iż gość ten ma brata, który zaposiadywuje sprzęt do latania i, ba, nawet na nim lata od czasu do czasu (był chyba jedynym tubylcem-paralotniarzem), bo zamiast bezmiarów powietrznych obsypanych glajciarzami (takie miałem informacje), widziałem jedynie w dużych ilościach:
a) albatrosy na niebie;
b) bose dzieciaki gromadnie obskubujące turystów z wszystkiego;
c) cnotliwe niezbyt, ale nadto piękne mulatki.

Więc po zaznajomieniu się z bratem "jachtsmena" pożyczyłem od niego na 2 (słownie -dwie) godziny glajta, który przypominał PL-7. Po wysłuchaniu informacji (VERY IMPORTANT - tak powiedział) na temat, gdzie mi nie wolno lądować, okazało się, że w zasadzie to nigdzie, bo:
a) zabiją mnie - teren prywatny
b) zabiją mnie - slumsy
c) okradną mnie a potem zabiją - reszta miasta

Ale co mi tam - w końcu Polak potrafi wszędzie wszystko. Wjechałem kolejką na górkę z dupnym ukrzyżowanym Chrystusem (sorry) i po rozłożeniu glajta oraz wzbudzeniu dużej sensacji wśród tłumnie odwiedzających turystów (i tubylców tyż), pofrunąłem.

Po dwóch lub trzech minutach oglądania się, gdzie lecieć, straciłem totalnie orientację i ogarnął mnie tumiwisizm, który był przyczyną późniejszych stresów graniczących z palpitacją serca. Następne 15 minut w powietrzu oglądałem przepiękne widoki, napawając się tym, czego prawie nikt nie doświadczył - górki jak kopczyki, ciepełko, chociaż wysokość była jakieś 1200 m, ocean po horyzont z jednej strony, a z drugiej morze zieleni (lasy tropikalne), no prawie granica kiczu i doznań rodem z seriali brazylijskich.

Leciałem bez zapasu (klient zeznał, że zgubił!) ale mimo to bez stresów - kazał lecieć nad wodę (jakoś mnie to uspokoiło). No i tu zaczyna się mrożąca krew w żyłach historia przejścia od bohatera poprzez tchórza i płaczkę histeryczną ponownie do bohatera w glorii i chwale.

Po kilkudziesięciu minutach superlatania zauważyłem, że ta przepiękna bryza wcale nie znosi mnie na ląd, tylko w głąb oceanu. Zacząłem uciążliwą walkę z wiatrem, wysokością (coraz mniejszą) i odległością od plaży (coraz większą), w celu wylądowania w całości.

Będąc jakieś 50 m od brzegu miałem wysokość 10 m npm i zero szans na dolot. Zacząłem w pośpiechu wypinać się z uprzęży, myśląc tylko o tym, że facet mnie pokroi na kawałki i włoży do beczki z solą (widziałem to na filmie też brazylijskim - stąd wniosek że tak robią) 2 m nad wodą, żegnałem się w duchu z wszystkim i wszystkimi - ocean, rekiny, przybój, beczki z solą itd. Podczas zetknięcia z wodą odmawiałem wszystkie zapamiętane, a nauczone w przedszkolu, paciorki. I dup - wpadłem, jeszcze rozpaczliwie machając rękami zorientowałem się, że stoję po pas (chwilami po szyję) w wodzie i w zasadzie oprócz pokrajania nic mi nie grozi. Tu widząc olbrzymi tłum na plaży obserwujący moje wodowanie, otarłem łzy (strachu) i niczym mityczny heros dobrnąłem do plaży. Wśród pomruków uznania i zachwytu pięknych dziewczyn (tylko na nie się patrzyłem robiąc miny z Dżejmsa Błąda lub Świętego) rozkładałem glajta opędzając się od dzieciaków natrętnych niby muchy, a chcących capnąć byle co. Musiałem zrobić to bardzo szybko, bo inaczej zostałbym tylko z linkami i taśmami w rękach.

Złożyłem wszystko w wielką kupę glajta (z przewagą glajta) i popędziłem do hotelu. Tu uprzejmy boy przy drzwiach ręką wskazał mi na wejście od zaplecza (że niby to ja wyglądałem jak łachmyta, znalazł się porządniś!), którym czmychnąłem przed amerykańskimi turystami do pokoju, a następnie wypłukałem skrzydło w trochę mniej słonej wodzie i wywaliłem na balkon do suszenia.

Po dwóch godzinach przyjechał brat gościa od jachtów z żądaniem wydania glajta oraz 100 dolców. Glajta dałem w całości, dolce (po pertraktacjach) w połowie, nie wspominając o namoczeniu. Na pytanie "jak się koleś latało, i gdzie w ogóle wylądowałeś, że jesteś cały?" odpowiedziałem "cudownie, na plaży". Koniec rozmowy. Do późnych godzin rannych oblewaliśmy mój "wyczyn" w nocnym klubie i nie wiem, czy dzisiaj bardziej pamiętam wrażenia z lotu, czy z samego wodowania, i czy wtedy bardziej byłem przerażony wykiprowaniem się do Piotra (notabene świętego), czy zmoczeniem, zniszczeniem lub utratą skrzydła.

I tak to latałem dwa razy w Rio (pierwszy i ostatni).

Ryszard Głowacki
rychozar@polbox.com