Opowieści paralotniowe

Bliskie spotkanie pierwszego rodzaju

Wydarzyło się to na przełomie maja i czerwca 2000 w Annecy.

Wystartowaliśmy wczesnym wieczorem z kolegą na startowisku Col de la Forclaz z zamiarem polatania przy zboczu, uzyskania jak się da wysokości i wylądowania na nieoficjalnym lądowisku na campingu La Lafonnet (patrz zdjęcie). Pogoda ładna, zachmurzenie 1/8 do 2/8, termika umiarkowana, ale dosyć poszarpana, tak że w powietrzu było średnio niespokojnie. Mimo, że wystartowaliśmy stosunkowo późno udało nam się uzyskać dobre 500m przewyższenia startu. Po ponad 40 minutach lotu przyjęliśmy obaj kurs w kierunku lądowiska.

Lądowisko przy campingu Le Lafonnet nie należy do łatwych. Jest to wprawdzie duża (150 x 150m), równa jak stół, zwykle ze skoszoną trawą łąka ale ze względu na osłonę drzew po prawej stronie, panują na niej niezwykłe warunki wietrzne. Lądowanie tu wymaga zawsze dużej koncentracji.

Tak więc obaj z kolegą namierzyliśmy, zresztą jak było wcześniej uzgodnione, to trudne lądowisko. Poprzednio wielokrotnie tu lądowaliśmy i jak dotychczas nie było z tym żadnego problemu.

Wyleciałem nad wodę w widocznej na zdjęciu po prawej, przysłoniętej wariometrem zatoce, celem zbicia nadmiarowej wysokości.

Na wysokości jakieś 150 m nad wodą słyszę w słuchawkach głos kolegi : "Toni i co teraz ?". Rozglądam się i widzę go jakieś 100m ode mnie prawie dokładnie na tej samej wysokości. Coś mu tam odpowiadam, ale nie mam zbyt wiele czasu. Muszę się skoncentrować na trudnym manewrze podejścia do lądowania. Lecę nad camping, tutaj ocena wysokości, pasuje, skręcam do podejścia końcowego. Nad łąkę nadlatuję w jej lewym rogu. Zerowy przeciwny wiatr. Oj, coś jeszcze za wysoko ! Skręcam w lewo wzdłuż widocznej drogi na skraju łąki aby wytracić jeszcze trochę wysokości. I w tym momencie dzieje się coś niezwykłego. Walę się z czterech, pięciu metrów na ziemię. W pierwszym momencie myślałem, że zaczepiłem o rosnące wzdłuż drogi stosunkowo niskie drzewa. Natychmiast podnoszę się na nogi. Czuję, że nic mi nie jest. Protektor w uprzęży znowu się sprawdził ! Jest wart każdego grosza (feniga) swojej ceny ! Słyszę głos kolegi (tym razem już nie przez radio): "Toni, nic ci nie jest ?". Rozglądam się. Widzę go stojącego na drodze 10 m dalej. On też jest cały i zdrowy !

Dopiero po chwili dociera do mnie co się stało. Otóż zderzyliśmy się przy końcowym podejściu do lądowania na wysokości 4 do 5 m.

Jak do tego mogło dojść ?

Okazało się, że kolega leciał za mną w tak małej odległości, że nie był w stanie zareagować na mój gwałtowny skręt w lewo i wpadł w linki mojej paralotni po lewej stronie. Na szczęście żadnemu z nas nic się nie stało. Straty nie były duże. Kombinezon na rękawie kolegi został "przyszorowany" i nadtopiony moimi linkami zbiorczymi i mój aparat fotograficzny oddał ducha. Po prostu nie wyłączyłem go przed lądowaniem, obiektyw był wysunięty, oberwał przy upadku od przodu i zablokował się. Prezentowane zdjęcie lądowiska, campingu i jeziora z powietrza jest ostatnim jakie ten aparat wykonał.

Co było przyczyną tego "bliskiego spotkania pierwszego rodzaju" ? Jakie nauki można z niego wysnuć ? Jeszcze długo dyskutowaliśmy o tym wydarzeniu. Długo potem jeszcze je analizowałem. Myślę, że wnioski możnaby streścić w następujących punktach:

  1. Zawsze należy rozglądać się wokoło i uważać na inne lotnie i paralotnie znajdujące się w powietrzu, a zwłaszcza te które są na tej samej wysokości, przed nami i niżej od nas. Moim ewidentnym błędem było to, że po odebraniu radiogramu od kolegi coś tam odpowiedziałem i natychmiast zapomniałem o jego istnieniu koncentrując się na podejściu do lądowania w tym wprawdzie dobrze mi znanym, ale trudnam terenie. Takie działanie jest niedopuszczalne ! Zawsze należy też myśleć o innych użytkownikach przestrzeni powietrznej i stale ich obserwować.
  2. W powietrzu, podobnie jak w ruchu drogowym, należy być zawsze przygotowanym na nieoczekiwane manewry innych. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy lecą z tyłu i wyżej od innych. Błędem mojego kolegi było to, że właśnie na taki manewr z mojej strony nie był przygotowany. I w ruchu paralotniowym powinna obowiązywać "zasada ograniczonego zaufania".

Na szczęście w opisywanym wydarzeniu, nie licząc niewielkich strat materialnych, nikomu nic się nie stało. Myślę, że obydwaj, jako uczestnicy, a także inni nasi koledzy jako obserwatorzy wyciągnęliśmy odpowiednie nauki na przyszłość.


Traf chciał, że m.in. z tym samym kolegą byliśmy trzy miesiące później latać na górze Cimetta (Lago Maggiore - patrz zdjęcia w opisie miejsca do latania na Stronie). Trzeba jeszcze większego trafu, że własnie z nim znaleźliśmy się na tej samej wysokości przy podejściu do lądowania w kamienistym łożysku strumienia w dolinie Maggia. Ale tutaj, nauczony doświadczeniem znad jeziora Annecy ani na chwilę nie straciłem go z oczu. A jak zobaczyłem, że różnica wysokości między nami nie zmienia się, założyłem uszy i po 30 sekundach stałem na ziemi, a koledze mogłem służyć informacjami (przez radio) o warunkach lądowania. Obaj wylądowaliśmy bezpiecznie w odstępie jednej minuty.

Po spakowaniu sprzętu, na skutek, jak to uzgodniliśmy, "kardynalnego błędu nawigacyjnego" (;-)) musieliśmy na piechotę i autobusem pokonać ok. 7 kilometrów aby dotrzeć na camping i napić się chłodnego piwa.

Ale to już zupełnie inna historia.

Zdzisław "Toni" Stankiewicz
z.stankiewicz@fh-mannheim.de