Opowieści paralotniowe

Tasiemka

Opowiem Wam, jak razu pewnego na Mikrolotowych Mistrzostwach Świata dane mi było startować i jak pewna tasiemka przyprawiła mnie o palpitację serca, która trwała nieco ponad trzy godziny. A było to tak...

Jest rano, chyba koło piątej z minutami, wszyscy zawodnicy - sami easy riderzy - zmotoryzowani glajciarze zaczynają ściągać tłumnie ku naszej "Head Quater", czyli w kierunku Forda Transita organizatora konkurencji PPG - Richarda Hardy'ego.

Poprzedniego dnia był briefing, podano wszystkie zasady dzisiejszej konkurencji, rozdano kserówki, mapy, trasy, punktację itp. Konkurencja polega na jak najszybszym przelocie po trasie mierzącej około 100 km, ilość paliwa - bez ograniczeń.

Zmieniłem wczoraj wieczorem śmigło w napędzie na takie mniej ekonomiczne, ale dające pełny ciąg przy większych prędkościach. Nie zależy mi na ekonomii, mam 12 l paliwa... Oglądam śmigło... Poprzedniego dnia wszyscy ćwiczyliśmy wieczorem precyzję lotu, tuż nad ziemią, z minimalną i maksymalną prędkością, no i oczywiście trawa i jakieś badyle pętały się później w dolnej części kosza... Krawędź natarcia przy końcówce nie wygląda najlepiej... Chociaż śmigło jest super, z kompozytu i włókna węglowego, twarde, to na drobne kamyki wciągane strumieniem przedśmigłowym, gdy leci się z podkurczonymi nogami, nie ma rady...

Hmm... Myślę sobie - straty będą, i to spore... Chociaż nie ma limitu paliwa, to więcej niż 12 l nie mogę wziąć... Z takim zestawem sprzętu, z jakim startujesz w pierwszej konkurencji, musisz później latać bez żadnych zmian. Wyjątkiem są śmigła. Biorę więc specjalną, teflonową taśmę klejącą (ma około 2 cm szerokości i jest dość gruba), dokładnie oklejam całą krawędź natarcia... Lepiej już, żeby było tak, niż pochlastana końcówka... Jest rano, trochę rosy wszędzie się wydziela, wycieram więc śmigło dokładnie... i jeszcze raz... naklejam, trzyma się... dobrze, nie odłazi.

Jeszcze kilka omówień, dzielimy się na dwie grupy, każda grupa idzie na swój deck startowy (100 x 100 m). Zrobiła się szósta, Richard krzyczy: "Window is open!! - Go!!"

Startujemy przy całkowitej ciszy, oczywiście klasykiem Trzeba czysto wystartować - skrzydło ma się podnieść od razu i nie może ponownie dotknąć ziemi. Komu się nie uda pierwszy start - 10% kary w punktacji za konkurencję, komu się nie uda drugi - 20%, kto nie wystartuje za trzecim razem - zero punktów za konkurencję i może sobie dzień wolny zrobić, albo nawet już całe zawody... Poziom zawodników jest niesamowicie wysoki.

Ci ludzie to nie byle kto... Oni maja latanie silnikowe w małym palcu. W końcu przyjechali tu sami mistrzowie swoich krajów... Zawodowcy, niejednokrotnie zawodnicy dużych firm produkcyjnych, którzy maja płacone za to, żeby latać - żyją z tego. Patrzę na nich i widzę, jaki jestem maluczki ze swoim tytułem Wicemistrza Polski... Ile nam brakuje, ile pracy trzeba jeszcze w siebie włożyć, żeby równać do nich... Te konkurencje, które robiliśmy na MMP, choć dobrze zorganizowane, to po prostu przedszkole, zabawa zwykła była...

Jest zeszłoroczny Mistrz i Wicemistrz Świata, są medaliści igrzysk olimpijskich, słowem przegoście!! Jest jeden gościu, który ma oficjalny Rekord Świata FAI w przelocie na PPG bez lądowania.... przeleciał chyba cos ponad 690 km za jednym razem.

Otrząsam się z tej zadumy. Pierwsi już startują, jeden za drugim, płynnie, bez żadnej walki ze sprzętem, ale są i tacy (miedzy innymi ja), którym co nieco trudności sprawiają starty przy zupełnej ciszy (nienawidzę w ogóle startować klasykiem).

Trza polecieć do pierwszego punktu zwrotnego, który jest oddalony w linii prostej na południe od lotniska o jakieś 30 km, znaleźć na polu kamień, który mam naniesiony na mapę - jest biały i podobno leży w jakichś krzakach, ale widać go podobno tylko z jednej strony, trzeba go oblecieć, zrobić mu zdjęcie z sektora i lecieć dalej...

Sektor zdjęć w PPG wygląda nieco inaczej niż w normalnym swobodnym paralotniarstwie. Zdjęcie robi się zawsze będąc za punktem zwrotnym, ale w kierunku na lotnisko, a nie w dwusiecznej kąta miedzy dolotem i odejściem. Jeśli dobrze pamiętam, wysokość nie może wówczas być większa niż 300 m, a kąt większy, niż bodaj 45 stopni.

Wchodzę na deck. Od tej pory mam 5 minut, żeby z niego zniknąć. Jak się nie wyrobię - kara, jak mi ktoś pomoże - dyskwalifikacja. Sędzia podchodzi do mnie, zapisuje czas wejścia, rozkładam Vipera, ubieram się w napęd, podpinam, odpalam, ciągnę skrzydło nad głowę... Cholerna rosa, chyba ze dwa litry wody w niego wsiąkło, ciężko idzie do góry, dociągam mocniej, nieco się pochylam i wtedy słyszę, jak śmigło końcówką trąca w pręt z włókna szklanego, z którego mam zrobione podpory pierścienia kosza, cholerstwo jest po prostu elastyczne i się ugięło, (teraz jestem mądry - mam pręty z węgla, sztywne, niczym pal Azji!), a śmigło ma nieco większą rozpiętość, mniejszy prześwit miedzy koszem a końcówką... Pochylając się docisnąłem kosz do taśm nośnych... Myślę sobie: trudno, nic to, może śmigło jest całe - pcha, to trza lecieć. Widzę, jak gościowi startującemu przede mną wypada podczas startu z kieszonki aparat fotograficzny - gościu ma za długi sznurek, aparat idzie w śmigło... Tylko chrupnęło... Gościu ma aparat, śmigło i konkurencję z głowy za jednym zamachem.

Drugi chyba zapomniał odkręcić kranik paliwa - siadł po przeleceniu 100 m w takiej zajebiście wysokiej kukurydzy, której rośnie tutaj wszędzie pełno. Współczuję mu... Spróbujcie się wygrzebać z napędem i szmatą z kukurydzy!

Obieram kierunek na ten kamień. Sprawdzam kurs, czas, wysokość, prędkość wznoszenia, wciskam pomału speeda, na full i dodaję gazu... I wtedy słyszę... trrrrrrrrrrrrr... trrrrrrrrrrrrr... Co do diaska? @#$%@# Trrrrrrrr, chruuuuuup.

Ale numer! Chyba jednak się to śmigło rozpadnie! Szlag by trafił tych Węgrów z tą ich kukurydzą!!! Odleciałem już z kilometr, a ta kukurydza to chyba do samej Rumunii sięga... Ale śmigło pcha! Nieco tylko wibracje wzrosły... nieznacznie... No nic to (stalowe nerwy, James Bond - no wiecie). Lecę dalej, ale coś mi się ciepło robi... Przede mną prawie 100 km trasy w nieznane... Lasy, jakieś bagna, małe i większe miasteczka, których nazw nawet przeczytać się nie da, nie mówiąc już w ogóle o ich wymówieniu... Pypcia na języku można na sama myśl dostać... Nie wierzycie? Weźcie sobie dokładniejszy atlas i poczytajcie miejscowości na południe od Matkopuszta koło Kecskemet.

Trrrrrrrrrr, chrup! Matko Bosko! Matkopuszto! - zaczyna mi się chromolić...

Serce zabiło mocniej - niedaleko widać koniec kukurydzy, ale później jakaś farma - chyba gęsi, bo biało w jednym rogu zagrody i spiernicza wszystko toto do budynku, no ładnie! Jak wyląduję w takiej gnojówce, to jak nic na piechotę będę wracał na lotnisko, a może nawet do samych Kielc, bo mnie do samochodu nikt przy zdrowych zmysłach nie weźmie.

Trrrrrrrrr, trrrrrrrrrrr... i cisza!!! Nic tak nie niepokoi, jak cisza - i nawet wibracje ustały... Cholera, już sam nie wiem, czy nie wolałem jak chrupało...

Już widzę, jak kolejne warstwy tkaniny węglowej z końcówki śmigła, która teraz jest podobna do pędzla ławkowca, odpadają... Coś się musiało w końcu urwać... No tak... Na pewno doszło do krawędzi spływu i odpadło, nie jest źle... !^*&$%#.

Lecę, co mam począć, odnajduje się na mapie, przeleciałem już prawie dwadzieścia kilometrów, niedługo będzie ten kamień...

Tttttrrr...... W MORDĘ!!! NIE!!! Trrr. I znów cisza... No przecież nie wytrzymam!!!

Wysokość cały czas poniżej 50 m, bo zaczęło wiać od czoła, kiepsko z prędkością... Jeśli w takim tempie będzie przybierać na sile, to chyba nici z trasy...

Cały czas rozglądam się za ewentualnymi lądowiskami, przelatuję nad jakaś rzeczką, autostradą, jakaś fabryka, miasteczko. Wieje, cholera, schodzę teraz niżej, daleko przede mną ktoś leci w tym samym kierunku, co ja, teraz idę ze dwa metry nad jakimś stepem, duża polana, daję po speedzie i po garczku...

Trrrrrrrrrrrrrrrrrr! ŁUP!!! KUR@#$%&WA!!!!

No nie mogę!! Mam migotanie przedsionków... Normalnie, gdybym leciał rekreacyjnie, to bym zawrócił zaraz po pierwszych objawach, ale teraz... Kurde, w końcu nasz Kraj Wspaniały sam jeden reprezentuję, a nieźle stoję, na chyba szóstej pozycji w klasyfikacji ogólnej... Muszę lecieć dalej!

Nawet nie wiem, gdzie dokładnie jestem... Zaraz, zaraz... JEST PIERWSZY PUNKT ZWROTNY!!! Widzę, jak z kilometr przede mną gościu nagle zawija w prawo o prawie 90 stopni. Patrzę, nad czym był. Widzę - droga idzie, krzyżuje się z drugą drogą... Jakieś 50 m dalej kępa krzaków... Nadlatuję nad nią, okrążam, nisko, max 30 m. Blokuje manetkę gazu... Wyciągam aparat, biorę do prawej ręki, w pewnym momencie widzę kamień!

JEBUT!!!! Trrrrrrrrrrr!!! Matko Bosko!!! Stalowe nerwy się skończyły... raczej!

Olewam odgłosy, robię zdjęcie... Chowam aparat. Biorę kurs na następny punkt zwrotny. Mam teraz wiatr z boku i trochę z tyłu. Z lewej to zawsze lepiej, niż z przodu... Nabieram wysokości. Wyżej, na skutek siły Coriolisa, powinien się odkręcić ze 30 stopni w lewo, będę więc miał go bardziej w plecy...

Mam już z 800 m, pełen speed i jeszcze z trymerów odpuściłem, nie wiem, ile zapylam, ale nieźle... Moje przypuszczenia się potwierdzają, wyprzedzam gościa, który leci sporo niżej... Do punktu coś koło 50 km, to najdalszy - jakaś wieża (bo po drodze są wcześniejsze).

Zapomniałem Wam dodać, że konkurencja polega na obleceniu jak najdłuższej trasy w jak najkrótszym czasie, ale najwięcej punktów jest za odległość. Trzeba dolecieć do pierwszego punktu, zrobić zdjęcie, później wybrać jeden z 5 punktów leżących na linii, zrobić zdjęcie i wracać na lotnisko.

Blokuję gaz na wolnych obrotach, blokuję sterówki (mój tajny patent), próbuję, na ile to możliwe, obrócić się w uprzęży, żeby zobaczyć, w jakim stanie jest śmigło - może cos będzie widać. Niestety, ni cholery... Śmigło jest czarne, nic nie widać, do tego złapał mnie skurcz w szyję... Cholera, ale boli...

Wysokość spadła... Trza do góry... Ale zimno... I do tego zaczęło torbić... Kurna...

Trrrrrrrr!! Tr tr tr tr rtr... JA PIER@%&$... Jak wrócę cało, to chyba do końca życia będę brał Validol...

Kontroluję kurs... Jest wieża, stoi na środku ogromnej przestrzeni, nie wiem, co to jest... Chyba jakiś budynek obserwacyjny... Dziwne to trochę... Zniżam lot, pełny speed... Dostaję pięknego frontsztala, ale takiego chyba na rzędzie D!!! Odpuszczam speed. Nic to, jest jeszcze ze 300 m! Po nim klapa, taka na pół szmaty, pół obrotu, wyjście. Standard... Wyrównuję trymery, nie ma co przeginać, co prawda więksi twardziele, niż ja, oddawali za Polskę swoje życie, ale te czasy już minęły... Zalatuję wieżę, robię zdjątko...

TRRRRRRACH!!!!! Cholera jasna!!

I do tego trzepać znów zaczęło porządnie... Dziwne, już tyle przeleciałem, do lotniska niedaleko, raptem ze 20 kilosów... Trrrrrrrrt... Cisza. NO NIE RÓB MI TEGO!!! Jezu...

Chyba się przyzwyczaję... Już tylko się pocę... Więcej adrenaliny w nadnerczach już nie mam... Ale chce mi się pić... Zaschło mi w gardle...

Dobrze, że chociaż dali takie specjalne kartki, na których jest napisane, że to zawodnik Mistrzostw Świata jest, coby go nie bić od razu, a jak można to i strawy i pić dać, i zadzwonić pod numer organizatora imprezy, to może ktoś przyjedzie wieczorem... Tylko trza ją mieć komu dać, a to zadupie takie jest, że diabeł dobranoc mówi, chyba jakiś poligon, wszędzie widzę jakieś rowy, leje, jakieś wraki samochodów, kaszana ogólnie i ni żywego ducha...

Zawijam na lotnisko, mam przed sobą najgorszy odcinek, prawie 20 km lasu, gdzieniegdzie tylko poprzeplatanego drogami i małymi polankami... Wiatr mam teraz z prawej, wcale nie pomaga... Do tego zrobiła się już prawie dziewiąta, słonko wyszło, podgrzało, zaczęło naprawdę kopać...

Lecę nad tym lasem, ze 100 m wysokości mam... Jakby co, to może chociaż na drodze... Polanki okazują się po prostu bagnami, jak tam się nakipruję, to mur-beton dopiero mnie grzybiarze znajdą jesienią... Jeśli w ogóle tutaj się ktoś zapuszcza...

JEST LOTNISKO!!! O RANY!!! JUŻ PRAWIE SIĘ UDAŁO!!!

Widzę już wieżę kontroli lotów, flagi, motolotnie - jaka ulga, chociaż las pode mną, to zawsze już blisko, tylko paręset metrów... Zawsze będę mógł zostawić napęd, zanieść tylko glajta i wrócić... Boże, jak to dobrze, że się człowiek kiedyś w survival bawił, żaby jadł... Teraz już dam rade w razie czego. Podchodzę do decku do lądowań, robię ostanie zdjęcie (bus Richarda), ląduję.

Ciekawość mnie zżera, ale muszę natychmiast opuścić deck. Zapisują mi czas lotu. Później liczę, wcale nie rewelacja, przeciętny, nie posuwam się do przodu w ogólnej klasyfikacji. Mam po prostu za duże skrzydło. Chociaż na MMP wygrałem na nim czasówkę, to tutaj... Ech...

Wyrywam się dosłownie z uprzęży... Patrzę na śmigło.. CAŁE!!! Tylko ta skubana teflonowa tasiemka jest postrzępiona i ledwo się trzyma... Rosa była... Odkleiła się na natarciu, bo tam promień końcówki śmigła jest dość mały... Tam, gdzie krawędź natarcia jest prosta, jest O.K., trzyma się dość dobrze, ale na końcu... Szrot po prostu.

Poprzerywało mi też kilka sznurków oplotu na koszu. Szczegół, wziąłem sporo zapasowej linki, dowiąże się. Jutro następna konkurencja... Jaka? Okaże się wieczorem...

Wojciech Dynamit Pierzyński
tntsport@complex.com.pl