Opowieści paralotniowe

Upał

Niedziela. Upał. Nic się nie chce.

Daleko jeszcze do południa, a już taki gorąc, że strach pomyśleć co będzie dalej. Leżymy sobie we trzech na trawie. "Wezyr" i dwa "Elfy" 28 rozłożone na stoku, do każdego podpięta uprząż, obok kask, nic tylko wskoczyć i lecieć. Ładne pomarańczowe czasze. Kiedyś trochę było narzekania, że takie pomarańczowe, że nie kolorowe, że trudno rozróżnić je w powietrzu, że... Ot takie gadanie. Wszystkim nigdy się nie dogodzi. Teraz nikt nie zwraca na to uwagi. Sprawdziły się w lataniu. Stabilne, łatwe do stawiania, przyjemne w pilotażu. Może trochę za duże mają opadanie, szczególnie w zakrętach, ale na razie wystarczą, zresztą w przyszłym sezonie postaramy się o coś więcej. Leżymy. Jest coraz bardziej gorąco. Nic się nie chce.

Wstaliśmy gdzieś parę minut po piątej. Wczorajsze meteo z radia i obserwacje zapowiadały na dzisiaj wiatr z południa 3-5 m/s. Po takich zapowiedziach idziemy wcześniej spać, tak gdzieś koło dziesiątej. Rano, ktoś na ochotnika wstaje i sprawdza warunki. Jeżeli wszystko gra - wstajemy. Szybki podział ról. Początkujący schodzą na dół, na "ośle łączki", gdzie będą ćwiczyć stawianie skrzydeł i chodzenie z utrzymaniem kierunku. Może któremuś uda się oderwać od ziemi i wykonać krótki szus na małej wysokości. Bardziej zaawansowani idą na średnią półkę. Tam wystarczy słabe dwa na sekundę, żeby ze startem nie było żadnych problemów. Ot, dobrze rozłożyć skrzydło, szarpnąć i już jest nad głową. Teraz tylko trochę rozbiegu i już człowiek jest w powietrzu, ziemia ucieka spod nóg. Oczywiście wymaga to wcześniej treningu, ale po paru godzinach na dole, nie jest to takie trudne. Na samym szczycie rozkładają się najlepiej latający - "wyczynowcy". Tam zawsze najmocniej wieje. Szczególnie w "dyszy". "Dysza" to taka przecinka między lasem i chatką "Bobulatką". Wiatr napływający na zbocze napotyka na ścianę lasu na szczycie i jedyne przejście ma górą lub przez "dyszę". Ci "wyczynowcy to my. Wykonaliśmy po dwie kolejki lotów, żeby wlatać się w skrzydło i oswoić się z powietrzem, i teraz czekamy na termikę.

Leżymy. Trochę nudno.

Początkujący ćwiczą ciągle na dole. Stawiają czaszę i biegają. Stawiają i biegają. Czasami ktoś się przewróci. Coraz gorzej im idzie, wiatr siadł prawie zupełnie. Raz po raz odrywają się pojedyncze bąbelki nagrzanego powietrza, które jeszcze bardziej utrudniają zabawę. Jeszcze za słabe, żeby podnieść glajta do góry, ale już na tyle silne, żeby przeszkodzić w ćwiczeniu stawiania czaszy. Dlatego czekamy. Leżymy. Jest coraz bardziej gorąco. Nic się nie chce.

Z wioski dolatuje głos dzwonów.

- Może by tak pójść do kościoła? Dziś przecież niedziela.

- Jak pójdziesz barani łbie? Taki brudny?

- Co ty przecież się myłem - odpowiedział zaczepiony, ale tak jakoś bez przekonania.

Mycie. Ząbki, mordkę to szoruję codziennie. No prawie codziennie. Rapetki zawsze wieczorem, ale kąpiel? Właściwie to kiedy ja się kąpałem? W piątek? Czwartek? Tak chyba w czwartek. Przynieśliśmy ze źródła trzy beczki wody, podgrzaliśmy w parniku i już była kąpiel. Przyjemnie tak stać pod prysznicem na świeżym powietrzu. Tak, bez wątpienia kąpałem się we czwartek. A dzisiaj jest niedziela. Zaraz, zaraz. Czwartek, piątek, sobota. O rany, ależ to zleciało. Trzy dni. Cholera, wypadałoby się chociaż ogolić. Zarosłem jak pawian. Przez cały czas padało i padało. śmiejemy się, że pewnie żywcem spleśniejemy, wszystkie ciuchy mam mokre i nie ma gdzie wysuszyć.

Może dzisiaj? Właściwie to też coś niezwykłego. Od kilku dni żyliśmy w chmurach. Nie tak jak w przysłowiu, ale normalnie cali jesteśmy w chmurach. Zewsząd tylko woda. Z góry i z boku, i z tyłu. Wszędzie. I nic nie widać, ani namiotów, ani chatki. Nic po prostu jeden tabun chmur, jak we mgle. Jak parę dni temu przyszedł front z niskimi chmurami, tak stał i stał, aż do wczoraj, do wieczora. Żeby wyjść z chmur i popatrzeć na Świat Boży schodziliśmy poniżej średniej półki. Stamtąd już było widać wioskę i przewalające się nad głową z północy chmury.

Tak było jeszcze wczoraj, ale dzisiaj jest już super. No może trochę za gorąco.

Teraz leżymy sobie. Ciuszki suchutkie. Nic się nie chce.

Na średniej półce rozkładają się jacyś przyjezdni. Nie znam ich. Ciekawe skąd są?

Rozłożyli dużego zielonego glajta. Tak na oko z 30 metrów szmaty. Jeden się podczepia, a drugi jeszcze wyrównuje krawędzie natarcia. Ciekawe czy mu się uda? Wiatru prawie nie ma. No, ale niech próbują, będzie chociaż na co popatrzeć. Kumple też się podnieśli. Oparci na łokciach patrzymy w dół. Teraz lepiej widać. Nie tylko zielony glajt leży na ziemi, z boku leżą jeszcze dwa inne. Jeden fioletowy, a drugi taki "frugo" - mocno kolorowy: zielono-czerwono-żółto-fioletowy. Znam je oba. Fioletowy to Navajo. Pewnie "Yeti" będzie leciał, bo Wiesiek "żeglarz" szykuje mu sprzęt. Super goście, chociaż Warszawiacy. Znamy się już parę lat. Co roku przyjeżdżają do Bezmiechowej większą grupą i siedzą tutaj z przerwami przez całe wakacje. Ten drugi, kolorowy glajt, to Janka "spadochroniarza" z Sanoka. Gość nieźle lata, więc jeżeli się rozłożył to może zaraz być bardzo ciekawie.

Startuje zielony. Ledwo ruszył, a już było widać, że nic z tego nie będzie. Lewa końcówka została na ziemi, prawa gwałtownie wyszła do góry, czasza się obróciła i spadła na ziemię. Typowy błąd. Czasza została co prawda starannie rozłożona, ale pilot nie ustawił się centralnie tylko z boku. Jedne linki się szybko naprężyły i pociągnęły prawą stronę a lewe luźno zwisały. Ot i skutki. Będą próbować znowu. Mają czas.

- Że też im się chce. W taki gorąc.

- O, znowu próbują.

Teraz skrzydło wyszło równo nad głowę. Plot popatrzył do góry i w długą. Chyba trochę to wszystko za wolne. Czasza już zaczęła się marszczyć, już nie jest taka sztywna, ale gość już biegnie w dół. Czasza się wznosi, sztywniej. Pilot ściąga sterówki i wskakuje w uprząż. Za wcześnie. Glajt nie ma jeszcze odpowiedniej prędkości. Zwala się w dół. Pilot jedzie na tyłku parę metrów i zatrzymuje się. Tuman kurzu. Pewnie usiadł na drodze. Czysty to on już nie będzie. Teraz kolej na "Yetiego". Mocne szarpnięcie. Czasza wychodzi nad głowę. Wszystko ok. Bez chwili zwłoki zbiega po pochyłości w dół. Fajnie to wygląda, gdy tak biegnie, śmiesznie podskakując na swoich nie najdłuższych nóżkach. Glajt przestaje podskakiwać, płynie. Udało mu się, już leci. Zakręt w lewo w kierunku na "bacówkę". Chyba niepotrzebnie, tam prawie nigdy nic nie nosi, lepiej byłoby w prawo, nad krzaki, a później nad las. Silnie nagrzane krzaki powinny dawać noszenie. Tymczasem "Yeti" zbliża się do "bacówki". Wykonuje zakręt w prawo i leci wzdłuż lasu. Zbliża się do garbka ze strzałą. Teraz go pohuśta!

Tak, ostro idzie w górę i zaraz spada w dół. Znowu do góry i znowu w dół. Czasza ostro pracuje do przodu i do tyłu. Zakręt w lewo. Dreszcz przechodzi po czaszy. Podwija się lewa końcówka. Niewiele tak 3-4 komory, ale sensacja chodzi po górce. Szybka kontra prostuje skrzydło. Pilot wyrzuca podwozie i szykuje się do lądowania przy strzale. Oj, chyba za wcześnie, przy takim nasłonecznieniu to ta zabawa jeszcze potrwa. Glajt zniża się coraz bardziej. 30, 20, 10 metrów i fiuuu, w górę. Znowu ma jakieś 20 metrów i jeszcze idzie w górę. Już nie siądzie przy strzale. Ma nad nią sporo wysokości. Wykonuje zakręt w lewo, później w prawo, zbliża się do drogi. Znowu przymierza się do lądowania. 15, 10 metrów i znowu w górę. Musiał trafić na jakiś młody bąbel bo glajt poszedł ostro w górę pomimo podwinięcia się prawej końcówki. Kontra. Czasza ma znowu miły dla oka kształt.

Nie na długo. Przyhamowanie było chyba za mocne, bo czasza wyraźnie cofa się za pilota. Oj, oj, żeby się nie zwalił do tyłu. Zrywamy się wszyscy na nogi żeby lepiej widzieć. Pilot odpuszcza sterówki. Za gwałtownie, chyba się zdenerwował. Glajt przechodzi w nurkowanie. 15, 10, 5 metrów, zaraz walnie o ziemię. Nie, pilot wcześniej zareagował i przyhamował czaszę. Glajt wyrównał lot. Zaraz siądzie. Cholera jasna. Znowu w górę. W tej zabawie zniosło go trochę za bardzo w prawo, pod las, a tam zawsze ciągnie do góry. Bardzo silny kontrast. Zimny, podmokły lasek i silnie nagrzane łąki, pokryte długą nie koszoną trawą. Komin, a właściwie kominek jest wąski, mocno poszarpany, więc niesie tylko przez chwilę. Właśnie taką żeby popsuć krew i zostawić. Pilot ostro ściąga przed lasem lewą starówkę. Wyrównuje i odlatuje nad drogą na drugą stronę. Tam też rzuca, ale bardziej spokojnie. Znowu w górę i w dół, i w górę, i w dół, ale spokojniej, w normie. Glajt się niesie, ciągle tracąc wysokość. W końcu przyziemia. Ostro ściągnięte starówki i czasza powoli opada na ziemię.

Nie najgorzej. Można powiedzieć, że nawet ciekawie. Tu u nas zawsze tak jest. Lądowanie jest zakończone jak czasza leży na ziemi. Najlepiej w worku. Dopóki "piłka w grze" trzeba się kontrolować.

Pamiętam, kiedyś był u nas na górce jeden taki gość. Też warszawiak. Mówił, że jest instruktorem i nawet uczył przez chwilę parę osób. Też z Warszawy. Pogoda była podobna jak dzisiaj. Lataliśmy nad łąkami i co chwilę odstawialiśmy "rodeo" - góra-dół, góra-dół. Facet stwierdził, że jesteśmy "dupki", i że trzeba lądować na klapach. Jak niesie do góry to klapy i na ziemię. Czym większe uszy tym lepiej. Nie chciałem się wtrącać. On instruktor, a ja nawet nie mam elki. Stwierdziłem tylko, że na tak małej wysokości, kiedy strefy wznoszenia i opadania są krótkie i gwałtowne, to nie ma co ryzykować. Nigdy nie wiadomo kiedy przydusi. Facet mnie wyśmiał i powiedział, że zaraz nam pokaże jak to trzeba robić.

No i pokazał. Zbliżył się do strzałki. Wypuścił podwozie. Z 5-7 metrów zabrało go do góry. Puścił sterówki i założył klapy. Wtedy dostał kopa z góry. Wyrżnął w ziemię aż zadudniło. Nawet nie zdążył zareagować. Pobiegliśmy gościa ratować, ale na szczęście nie trzeba było. Podniósł się z ziemi, był tylko trochę poobijany. Dobrze się stało, że walnął na o ziemię na ugiętych nogach. Gdyby uderzył tyłkiem lub na plecach to byłoby nieciekawie.

Położyliśmy się znowu. Co za upał. Nic się nie chce. Nawet patrzeć. Teraz na górce nikt nie będzie latał. Jeden poleciał, a adrenalina zadziałała u wszystkich. Nie ma co, za mocno szarpie. Widzę jak szkółka się zwija. Dobrze, do wieczora mogą odpoczywać. Janek też się wyczepił z uprzęży i popija wodę. Nigdzie nie widzę zielonego glajta. Czyżby wpadł w krzaki? No, tak. Po prawej stronie od drogi rosną wysokie krzewy. Jak się tam władował, to życzę zdrowia. Godzina jak nic. We dwójkę może trochę krócej. Trzeba mieć niezłą cierpliwość, żeby się wyplątać z tych krzaków. Same kolce. Nieźle się spocą chłopaki. Gorąco jak cholera. Leżymy. Nic się nie chce.

- O jastrząb.

- Gdzie?

- Tam z tyłu nad krzyżem, ale krąży!

- E, nic nie widzę?

- To się odwróć barani łbie, to będziesz widział.

- E, tam. Co jastrzębia nie widziałem. Czy co? Nie chce mi się.

Jasne, jastrzębi jest tu sporo. Widzimy je codziennie jak krążą nad okolicą. Właściwie to cały czas tylko krążą, jak sępy. Chyba nigdy nie widziałem jastrzębia w locie jak macha skrzydłami - zawsze tylko albo krąży, albo płynie jak szybowiec. A może to nie jastrzębie? Patrzyłem nieraz na te ptaki przez lornetkę. Nie, żeby zaraz patrzyć godzinami, ale zawsze po parę minut. Mają taki majestatyczny lot i latają tak wysoko. Jak one stamtąd widzą coś do jedzenia?

Pamiętam, kiedyś na Musze Standard krążyłem na bezchmurnej w jednym kominie z bocianem. Nie z szybowcem tylko z żywym ptakiem. Lecieliśmy blisko siebie. On się mnie nie bał i ja jego też. Może mnie akceptował? Nie wiem, w każdym bądź razie odleciałem w bok, żeby mu nie przeszkadzać. Bądź, co bądź on był u siebie, a ja tylko w gościnie. Później trochę żałowałem, że tak szybko odleciałem. Zgubiłem komin i musiałem lądować. To była moja pierwsza samodzielna termika. Ciekawie musi być takie latanie z ptakami na glajtach.

- Podobno w Andach leciało dwóch gości na tandemie i zaatakował ich kondor.

- I co?

- Glebnęli o ziemię. Nie mieli zapasu.

- Hi, hi. Tak jak my.

- Jasne, ale my nie latamy tak wysoko, barani łbie.

- Jak ja bym latał w Andach, to tylko z kałachem, podobno tam strzelają do glajciarzy.

- To nie w Andach tylko w Brazylii w Rio de Janeiro, nie czytałeś w "Przeglądzie", barani łbie.

- Nie czytałem, a strzelałbym do kondorów czy czegoś tam, i odwal się z tym baranim łbem. Sam jesteś jak barani łeb. Nawet podobnie śmierdzisz.

Cisza. Odwrócili się do siebie tyłkami. Udają obrażonych, ale jak tu się obrażać jak jest tak gorąco. Nic się nie chce.

Ja bym tam nigdy się strzelał do ptaków.

[...] Tutaj był dłuższy akapit, ale wyciąłem go. Tekst jest i tak przydługi, a wasze nerwy trzeba oszczędzać.

- Patrzcie, ale panieny!

- Gdzie ? - obaj podnieśli się z letargu - ale laska, szczególnie ta na przodzie.

- E, tam, za młoda. Bara, bara i prokurator na karku.

- E, nie taka znowu młoda.

- Jak ci mówię barani łbie, że młoda to młoda. Szesnastka, nie więcej. Patrzcie ale ludzi nawaliło.

Faktycznie, nawet tego nie zauważyłem. Na dole stoi kilkanaście samochodów. Pewnie "Peciek" z ekipą. Porozkładali leżaki, stawiają markizę ze starego spadochronu. O jakiś dym, pewnie grilują. Ciekawe czy te panienki przyjechały z nimi, czy też to ktoś obcy? Młodsze dziewczyny poszły oglądać szybowce w obozie, a starsze kobity z małymi dziećmi usiadły na ławce pod chatką, powyżej nas. Wachlują się kapeluszami. Porozpinały bluzki.

- Kobity! - syknął D.

Patrzymy na nie niby od niechcenia. One też patrzą na nas. Chyba jeszcze bardziej od niechcenia. Ach, gdyby tak teraz powiało. Zaraz byśmy pokazali jacy z nas są maczo. A tak, to co. Leżymy i patrzymy się.

Gorąco.

Zdjęły bluzki.

- Nieźle się zapowiada, ciekawe co będzie dalej? Krew zagrała. Nie wytrzymałem. Zerwałem się na równe nogi.

- Chłopaki gwałcimy je tutaj, czy za włosy i w krzaki?

c.d.n.n.

Wiesław Bielak
wbielak@prz.rzeszow.pl