Opowieści paralotniowe

Wszystko ma swój początek...

To właśnie my To właśnie my

Na przełomie maja i czerwca 1999 r. pojechaliśmy w ramach uczelni z grupą studentów na wycieczkę po Niemczech. Wycieczka była w całości fundowana przez DAAD - stowarzyszenie wspierające finansowo rozmaite przedsięwzięcia związane z nauką. Odwiedzaliśmy różne uniwersytety od Dortmundu aż po Monachium.

Na koniec, kiedy mieliśmy już za sobą cały oficjalny program, udało się nam wygospodarować jeden dzień, który każdy mógł spędzić według własnego uznania. Niektórzy wybrali basen, część pojechała do Monachium zwiedzać Deutsches Museum i Pinakotekę, a my poszliśmy w góry. Nocleg wypadł nam zupełnie przypadkowo w Scharling, niedaleko doliny jeziora Tegernsee. Za cel obraliśmy sobie górkę Wallberg (1800 m, deniwelacja ok. 900 m). Ruszyliśmy w drogę zaliczając po drodze procesję Bożego Ciała w wersji bawarskiej.

Widok w dolinę Widok w dolinę

Wchodząc na górę szerokim, nieoznaczonym szlakiem (jak się później dowiedzieliśmy, w Niemczech oznacza się tylko te szlaki, na których można się zgubić) zagadnąłem poważnie wyglądającego "wspinacza" o zwyczaje dotyczące pozdrawiania osób spotykanych na szlaku. Okazało się, że niemiecka etykieta górska nie różni się wiele od naszej - zamiast "cześć" mówi się "Grüß Gott". Efektem tego zagadnięcia była rozmowa, którą prowadziłem z nieznajomym maszerując w kosmicznym tempie (miał gość kondycję!) aż na sam szczyt. Rozpoczynając naszą wędrówkę, obserwowaliśmy z dołu paralotniarzy unoszących się nad górką. Podobne widoki zdarzyło mi się oglądać w Zakopanem - tam też narodziła się dwa lata temu nieśmiała chęć wzięcia udziału w szkoleniu (przeszkodą była lokalizacja - Zakopane).

Po prostu akwarium Po prostu akwarium

Osoba, którą zaczepiłem, wspinała się do góry obciążona dość konkretnie wyglądającym plecakiem - jak się wkrótce dowiedziałem, człowiek ten miał w nim paralotnię i cały "glajciarski" ekwipunek. Zaskoczenie wielkie - więc to-to jest takie małe? Mój rozmówca mieszkał na drugim końcu jeziora Tegernsee i zajmował się glajciarstwem prawie od zarania tego sportu. Przedtem latał na lotniach, miał wypadek - kontuzję kolana - po którym wrócił w powietrze już na glajcie.

Idąc minęliśmy po drodze siodło pod szczytem, z którego startowało mnóstwo paralotni i lotni. Jak się okazało, była tam też szkółka glajciarska. Nasz lotnik zmierzał jednak na sam szczyt. Stwierdził, że niedaleko tego niżej położonego miejsca startu znajduje się linia drzew, na której czasem można nieoczekiwanie zakończyć dopiero co rozpoczęty lot. Jako tubylec znał różne pozaszlakowe ścieżki - wymagające jednak prawie małpiej zręczności, że nie wspomnę o umiejętnościach wspinaczkowych. Mimo tego, że targał na plecach cały sprzęt, drapał się do góry jak wiewiórka, czego niestety nie można powiedzieć o nas. Kiedy już spoceni i zziajani wraz z naszym radosnym przewodnikiem zdobyliśmy szczyt, mała niespodzianka - specjalnie zbudowane prawie na wierzchołku górki podesty startowe dla lotniarzy i wyłożone siatkami łączki dla glajciarzy.

Start z góry Wallberg Start z góry Wallberg

Pilot rozłożył sprzęt. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy to z bliska: z rozdziawionymi gębami konstatowaliśmy, jak wyjęty z plecaka kawałek szmaty przyjmuje postać "statku powietrznego", wątpliwie ocenialiśmy wytrzymałość trzymanych w rękach linek, podziwialiśmy czarodziejskie, piszczące urządzenie pokazujące wysokość. Dowiedzieliśmy się też, że dzisiaj jest "gute Thermik" i są świetne warunki do latania.

Przelot Przelot

Wiało tak sobie - nasz znajomy nie zwlekając rozwinął glajta, skoczył w dół i... poleciał. Po chwili był już nad nami machając z góry.

Cóż, do zobaczenia w powietrzu... (a tak w ogóle to odważny facet - startował sobie z tej 900-metrowej górki w standardce i jakimś kasku dla grotołazów).

Całe to zdarzenie zaowocowało nieprzepartą chęcią latania, odwiedzeniem III Pikniku w Kostrzynie, poznaniem wielu przeżyczliwych ludzi, zrobieniem w ramach WSP kursu na L+H i... i resztę znacie sami.

Paraklub z Tegersee Tal

A tak w ogóle latanie to choroba zakaźna - pomyślnie udało mi się zainfekować żonę!!!

Radosław Szambelan
chamber@poczta.onet.pl