Opowieści paralotniowe

O ciąganiu się...

Opowieść I

Mój kolega kupił sobie glajta. Nie jakiegoś normalnego wyczynowego czy szkolnego, ale porządnego radzieckiego glajta, chyba uniwersalnego.

Dlaczego uniwersalnego? A dlatego, że miał dwa płaty. Jeden z przodu, a drugi z tyłu. Taki tandem. Jak cudem dało się wystartować, to leciał na dwóch płatach jak na szkolnym, jak się jedno złożyło, to spadał jak na wyczynowym.

Generalnie latać się nie dało. Ale można było ciągnąć.

Andrzej, bo tak na imię ma mój kolega, kupił ze 100 m linki. Ponieważ zbytnio nie miał go kto ciągnąć (ja spróbowałem raz, czy dwa, ale dechu w płucach nie starczało i miałem dość) więc poczekawszy na silniejszy wiatr podczepił się do glajta. Dowiązał do uprzęży (miała system do holowania) jeden koniec liny, a drugi przywiązał do bramki na boisku. Po lekkim naprężeniu linki postawił glajta.

Ja tego nie widziałem, ale ilość powtarzających się później opowieści i ich zgodność, może świadczyć o prawdziwości mojego przekazu.

Najpierw elegancko wyszedł do góry. Później strzelił (???) do przodu. Glajt zjechał pod niego. Gdy już dotykał nogami ziemi Pan Bozia się zlitował (podobno zawsze ma litość nad ludźmi nieszczęśliwymi, którym czasami brakuje tego, co odróżnia nas od np. roślin) i wyprowadził glajta nad głowę. Lina się naprężyła i sytuacja powtórzyła się jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze... Za, którymś razem glajt, widocznie mając już dość tego schematu, zamiast iść pionowo do góry zaczął latać na boki. To w lewo, to w prawo. I żeby było jeszcze śmieszniej już nie niósł pilota nad ziemią, ale po ziemi. Trwało to podobno dobrą chwilkę, zanim oczarowany takimi popisami tłumek zrozumiał, że ta zabawa, to nie cyrk pod publikę, ale walka o życie. Dobre ludziska rzuciły się na ratunek. Jak kto mógł próbował łapać chłopa, to za nogi, to za linę. A, że wiaterek jak napisałem był niezły, a i glajt podwójny, więc przez chwilę latali we dwoje, a później w trójkę. W końcu zagasili...

Czy wiecie, że nawet mocno się nie poobijali. Bez dalszego komentarza.

Opowieść II

Jazda na sztywno nie wyszła, ale mogła wyjść za samochodem. Ciągnęli się po drodze (asfaltowej) najpierw za Maluchem, a później za Żukiem.

Podobno nawet im to wychodziło. Jak zawsze w takich sytuacjach zebrał się tłumek ciekawskich. A, że holowali się wśród swojaków na wsi, to szybko dali się przekonać, że jeżeli im wychodzi to i innym wyjdzie. Na dobry początek podpięli znajomka w średnim wieku.

Gość żonaty, dzieciaty, z wyższym wykształceniem i w eleganckim garniturze (bo była to niedziela i po sumie) gwarantował sukces takiego super - eksternistycznego przeszkolenia. Podpięli go i pomogli postawić czaszę. Start wyszedł zgodnie z oczekiwaniem. Glajt nabrał przepisowej wysokości i stabilnie ślizgał się za samochodem. I wszystko byłoby ok gdyby nie to, że gość zaczął się straszliwie drzeć. Tak przeraźliwego wrzasku nie słychać podobno, nawet na najlepszych horrorach z sejmu (ach, ta polityka...). Wrzask jak wrzask, można się do niego przyzwyczaić zwłaszcza, że samochód oddalał się i głos stawał się z każdą chwilą o ton niższy, ale zbaraniały na dole tłumek zaobserwował nowe, nigdy wcześniej nie zaobserwowane, dziwne i napawające jeszcze większym niepokojem, acz pełne swoistego uroku, choć straszne w sobie zjawisko: pilot na wysokości 30-50 m, zaczął się najzwyczajniej w świecie... wypinać z uprzęży.

Och, gdyby to były karabińczyki Stubai i czy innej lepszej firmy, to pewnie by i się wypiął, ale solidne radzieckie taśmy z okuciami nie pozwoliły się przemóc.

Kochane ludziska, widząc, że gość sobie nie poradzi, rzuciły się na ratunek. Wołać, żeby kierowca się zatrzymał nie było i po co. Wszak kto doznał rozkoszy jazdy Żukiem wie, że głos do tego cudeńka z zewnątrz nie dochodzi. Pełen komfort akustyczny.

W grę wchodziło tylko dogonienie samochodu i przekazanie kierowcy informacji posługując się językiem migowym.

Tymczasem w powietrzu gość sam wywnioskował, że te cholerne (o nieszczęsny!) zamki go nie puszczą i postanowił wyplątać się z uprzęży. Ponieważ marynarka znacznie ograniczała mu ruchy, więc trzeba ją zdjąć. I zaczął to robić. A robił to tak skutecznie, że poluźnił (lub odpiął) taśmy piersiowe. Przed zrobieniem fikołka do przodu powstrzymały go taśmy barkowe (a oczywiście nie miał kasku na głowie - chociaż, co by mu to pomogło. Chyba, że moralnie ;-))))

Tymczasem kochane ludziska (te "kochane ludziska" to nie moje, zapożyczyłem je z listy, ale fajne) dogoniły Żuka, czy też kierowca zobaczył w lusterku, że coś się dzieje, w każdym bądź razie zatrzymał się.

Lot się zakończył. Pilot walnął w ziemię obok drogi. Walnął, ale na krótko. Szybciutko poderwał się na nogi i w długą. Z uprzężą na plecach i glajtem zaczepiającym się o krzaki. I pewnie by mu się to udało, gdyby nie linka. Ta najpierw elegancko się naprężyła. Powstrzymała galop. A później odprężyła się, wystrzeliwując gościa do rowu. Tam dopadł go tłum.

Dalej nie będę opisywał, każdy się domyśla stanu naszego pilota i kochanych ludzisk.

Morału też nie będzie. Bo jaki może być tu morał...

Wiesław Bielak
wbielak@prz.rzeszow.pl