Opowieści paralotniowe

Bassano del Grappa
czyli paralotniowa wyprawa do Włoch (9-18 września 1999)

Widok ze szczytu Col di Serrai na Bassano del Grappa

Można śmiało powiedzieć, że nasz paralotniowy światek dzieli się na trzy kategorie: tych, którzy już tam byli, są tam teraz, lub właśnie się tam wybierają. To takie paralotniowe Eldorado, gdzie żagiel1 jest wyjątkowo laminarny, a kominy2 występują tak gęsto, że wszędzie nosi i nosi. O osiąganych tam przewyższeniach i nalocie krążą już legendy, a stare paralotniowe przysłowie powiada: "zobaczyć Bassano i... polatać". Prawda leży zapewne gdzieś po środku, ale w tym przypadku środek znajduje się naprawdę wysoko.

Wyjazd na latanie do Włoch, a konkretnie w okolice Bassano del Grappa do Semonzo del Gr. planowałem od ponad trzech lat. W tym roku również wyjazd wisiał do ostatniej chwili dosłownie na włosku. Pertraktacje z licznymi oferentami zajmującymi się przewozami do Włoch i obsługą na miejscu nie przynosiły rezultatów - to termin był nieodpowiedni, to cena za wysoka i brak rachunków, itp. Jeszcze raz potwierdzała się stara prawda, że w naszym kraju nie można być niczego do końca pewnym: pieniądze i chęci to jeszcze za mało, potrzebny jest dobry "Przewodnik" - my, jak się później okazało, wybraliśmy... najgorszego.

Naszego organizatora wyjazdu, któremu zapłaciliśmy za: przejazdy tam i z powrotem, zakwaterowanie w dużej przyczepie kempingowej, wyjazdy na startowisko oraz pomoc na miejscu będę, nie podając jego prawdziwego nazwiska, nazywał po prostu - "przewodnikiem".

No, to w drogę!

Z Rzeszowa do Katowic jedziemy pociągiem. Piękna, słoneczna pogoda, super atmosfera w przedziale i tylko ci podpici "żule", chodzący po całym wagonie i żebrzący o 20 groszy na "jedzenie". Na miejscu jesteśmy punktualnie; wysiadamy z pociągu i od razu wzbudzamy spore zainteresowanie wśród czekających na peronie pasażerów. Każdy z nas ma na plecach ogromny plecak z paralotnią, uprzężą, RSH3, kaskiem, itd. (ok. 20 kg wagi i z metr sześcienny objętości), z przodu podpięty "normalny" plecak, a w rękach po dwie reklamówki. Wyglądamy co prawda jak spore wielbłądy, ale ich zdziwienie jest dla nas trochę niezrozumiałe - przecież pod tym względem daleko nam do podróżnych z WNP, których duża grupa wsiada właśnie do pociągu...

Przed dworcem okazuje się, że nasza grupa została powiększona o jeszcze kilka obcych osób - oczywiście koszt wyjazdu wcale się przez to nie zmniejszył. Po prostu "przewodnik" wykorzystał okazję i zwiększył swoje zyski. Przez chwilę zastanawialiśmy się, jak zmieścimy się wszyscy w sześcioosobowym mikrobusie, ale tylko przez chwilę, ponieważ zaraz zostaliśmy poinformowani, że jedziemy dwoma samochodami, a ten drugi samochód ma prowadzić Wacek Kuzło i... ja! Jest również alternatywa - nie jedziemy.

Z wrażenia można paść. Zamiast: "zawieziemy Cię do Włoch i z powrotem", mamy nowy, nieznany nam samochód, w dodatku typu Jeep, jazda nocą po nieznanych drogach, ba, nawet mapy nie ma - co zrobić, jak pobłądzimy? Ciekawe, jak pójdzie z pozostałymi punktami reklamy...

Ustalamy naprędce z Wackiem, że on będzie prowadził pierwszy, do granicy czesko-austriackiej, a ja później. Generalnie mamy się trzymać "Przewodnika", ale szybko się okazuje, że nie było to najlepsze rozwiązanie i nawigację przejął Krzysiek Krochmal - fenomenalny w swojej nowej roli.

Krzysztof Krochmal na Blue Angel. Uprząż Karpo Fly od Tamary Dudek nieraz uratowała mu cenne "podbicie"

Z Katowic wyjeżdżamy z ponad dwugodzinnym opóźnieniem w stosunku do planów. "Przewodnik" chcąc nadrobić opóźnienie jedzie z bardzo dużą prędkością, zupełnie nie przejmując się ograniczeniami. My chcąc nie chcąc robimy to samo. Przejście w Cieszynie, podobnie jak wszystkie przejścia graniczne na trasie przekraczamy bez kontroli (później tylko Austriacy przeglądali nasze paszporty). W Czechach na odcinku kilkunastu kilometrów od granicy naliczyliśmy 6 patroli policyjnych i kilka grupek panienek, pracujących na nocną zmianę. Panienki, w odróżnieniu od policji, nie były nachalne. Ci pierwsi wykorzystali już pierwszą nadarzającą się okazję i pobrali od "Przewodnika" spore myto za przekroczenie prędkości o zaledwie kilka km/h. Świadczy to bez wątpienia o doskonałym wyszkoleniu tamtejszych szeryfów, bo podobno prędkość pojazdu obliczają na podstawie... wskazań stopera!!!

Trochę się cieszymy, że trafiło na niego, a nie nas - wszak nie mamy przy sobie ani korony. Teraz jedziemy jeszcze ostrożniej. Być może ten "mandat" i późniejsza "wolniejsza" jazda uratowała nas przed wielką tragedią, która pod Ostrawą dotknęła jadącego przed nami austriackiego kierowcę.

Przez Austrię do Włoch

Autostrada w Austrii jest wspaniała: 130 km/h nie robi większego wrażenia. Dwa lub trzy pasma pozwalają na szybką i płynną jazdę. Właśnie wzeszło słońce i można pozwolić sobie na chwilowe oderwanie wzroku od drogi i spoglądanie na krajobraz za oknem. Dzień jest co prawda pochmurny i nie widać odległych wierzchołków gór, ale i tak jest ciekawie. Miasteczka i większe wioski są stosunkowo daleko położone od nitki drogi, ale i tak tworzą miły dla oka obraz - białe domki z czerwonymi dachami na tle jeszcze soczystej zieleni, w każdym z nich wysoka wieża kościoła ze spiczastym zwieńczeniem.

Wjazd do tunelu na drodze do Udine. Ręce na kierownicy należą do Wacka Kuzło. W jednym z takich tuneli widzieliśmy samochód, którego przednie tarcze dosłownie żarzyły się. Przed tunelami występuje ograniczenie prędkości do... 100 km/h. Sławek liczył kiedyś, ile w sumie przejechaliśmy kilometrów pod ziemią, ale zapomniałem już

Największe zmartwienie kierującego to: tunele i czescy kierowcy. O ile do pierwszego można się szybko przyzwyczaić, gdyż są wspaniale oznakowane i oświetlone, to z tym drugim jest zdecydowanie gorzej. Czesi jadą bardzo szybko i bardzo niebezpiecznie. Sprawiają wrażenie, że chcą odreagować ograniczenia i liczne kontrole w swoim kraju oraz wyżyć się za kierownicą, może nawet na zapas. Potrafią zjeżdżać z pasa na pas bez włączania kierunkowskazów i w ostatniej chwili (co nie jest może jeszcze taką tragedią), ale wyprzedzanie na pasach poprzedzających zjazdy do tuneli, gdzie przyzwoitość wymaga chociaż chwilowego zmniejszenia prędkości, to już spora przesada i niegrzeczność - zwłaszcza, że dotyczyła między innymi mnie. Ile niepotrzebnej energii musiałem później zużyć, żeby ich dogonić i wyprzedzić...

Sporo pojazdów z polskimi rejestracjami. Jadą szybko, ale pewnie, bez niepotrzebnych konfliktów z innymi użytkownikami. Mijane przez nas polskie autobusy również sprawiają korzystne wrażenie; większość nowa, z telewizorami i klimatyzacją. Wyjątkiem jest autobus z Jeleniej Góry - tworzący za sobą gęsty obłok dymu, wyczuwalnego już z bardzo daleka i skutecznie przesłaniającego fragment drogi przed nim, i bliżej nieokreślony autobus nieznanego nam rodaka, który "wziął się i zepsuł", i to na środku tunelu, powodując spory korek na drodze i zmuszając patrol policyjny do kierowania ruchem, a pomoc drogową do przeholowania go na odległy parking.

Jeszcze tylko mijamy Grześka Olejnika i jego "busa" z reklamą UP, wiozącego swoją grupę na latanie i już wyjeżdżamy z Austrii.

Włochy witają nas wspaniałą, słoneczną pogodą. Na niebie pokazują się pierwsze cumulusy. Jedziemy teraz terenami bardzo gęsto zabudowanymi. Miasteczka i wioski łączą się wzdłuż drogi i tylko drogowskazy mówią nam, że oto skończyła się jedna miejscowość i od razu zaczyna druga. Spory ruch. Dużo samochodów osobowych i motocyklistów, którzy wyprzedzają z lewej lub prawej strony. Wszędzie typowa dla regionu niska zabudowa; pojedyncze parterowe lub piętrowe domy z obowiązkowymi grubymi, pomalowanymi na brązowo, drewnianymi okiennicami. Wszystkie szczelnie pozamykane - wszak na zewnątrz powyżej 32 stopni Celsjusza w cieniu (i tylko jedno nasze zdziwienie: Murzyn wychodzący ze sklepu - w czapce i grubym, puchowym kombinezonie!).

Naprawdę szczęśliwie dojeżdżamy na miejsce, gdzie już w godzinie po rozpakowaniu i pierwszej z serii, większej awanturze z "przewodnikiem" ("zakwaterujemy w przyczepie campingowej" = cztery osoby na łóżkach, trzy na składanej kanapie, dwie na podłodze w samochodzie) - jedziemy polatać.

Castalunga

Pakujemy większość sprzętu do bagażnika na dachu, a resztę do tyłu - będzie na czym siedzieć, ponieważ musimy upchać się w 10 osób. Droga na startowisko nie jest długa, ale mocno "pokręcona" i stroma. Nabierając wysokości mijamy kolejne bardzo ostre zakręty. Odnoszę wrażenie, że gdybym się wychylił przez okno, to mógłbym zobaczyć tylne światła naszego samochodu...

Widok z Col di Serrai na Castalungę. W części środkowej widać startowisko pod szczytem, a po prawej grań z przepaścią

W porastającym Castalungę lesie znajduje się wiele przecinek, przez które widać rozległą panoramę Semonzo del Grappa; gdyby nie warstwa inwersji4 i smogu, to można by było podobno zobaczyć w oddali Wenecję. Po drodze powtarzamy sobie wyciągi z przepisów paralotniowych o prawie drogi podczas lotów zboczowych i zachowaniu się przy starcie. Już w powietrzu szybko się przekonaliśmy, że przepisy przepisami, a życie sobie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nad Castalungą liczą się przede wszystkim silne nerwy i wiara, że nikt nie chce się zabić - o prawie drogi trzeba było chwilowo zapomnieć!

Na startowisku zastaliśmy sporo osób. Paralotniarze, matki z dziećmi, dziadkowie oraz kibicujący im znajomi i turyści, którzy przyjechali, aż tutaj żeby zobaczyć z bliska jak wygląda to nasze latanie. A jest na co popatrzeć. Ja sam pierwszy raz "na żywo" widzę kilkadziesiąt paralotni latających obok siebie na tak małej przestrzeni. Kolorowe czasze różnych marek i typów; obok latających "pierzyn" wyprodukowanych wiele lat temu, przemykają prawdziwe "orchidee"5, większość jednak to paralotnie rekreacyjne i treningowe wyprodukowane w ostatnich latach. Wszyscy piloci latają w uprzężach z airbagiem6 i zapasem oraz w kaskach na głowach.

W dole Semonzo del Grappa i lądowisko (można je zauważyć)

Pole do startu jest wystarczająco szerokie (3-4 rozpiętości paralotni), ale ma nierówną, trawiastą nawierzchnię i jest stosunkowo krótkie. Nieudany start może skończyć się zatrzymaniem na porastających przedpole krzakach. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że krzaki są rzadkie i dość odległe od urwiska. Próbujemy wśród domów na przedpolu umiejscowić nasze lądowisko. Nie jest to jednak takie proste, miejsce to jest oddalone od nas o kilka kilometrów, do tego dochodzi spore zmętnienie powietrza, a i zabudowa w Semonzo jest na tyle gęsta, że nie ułatwia nam zadania. Szukamy znanych, charakterystycznych obiektów i po ich położeniu w końcu umiejscawiamy lądowisko; nie do wiary - jest prawie na wprost przed nami!

Wyjątkowy pech. Tyle glajtów było w powietrzu, a na zdjęciu tylko dwa

A nad nami, z przodu i z boków, na mniejszej lub większej wysokości, przemykają paralotnie. Jak na scenie tworzą fascynujący, kolorowy, powietrzny balet. Widok wspaniały, ale nam szkoda czasu na dalsze przyglądanie się z ziemi latającym, trzeba do nich jak najszybciej dołączyć i z biernego widza, przemienić się w aktora tworzącego ten spektakl - słoneczko też nie czeka, jest już coraz niżej i niedługo wygasną wszystkie cieplejsze miejsca na zboczu.

Pomagając sobie wzajemnie rozkładamy paralotnie na stoku. Mam startować jako drugi, zaraz po Wacku. Nikt nikogo nie ponagla, ale wypada się pośpieszyć, gdyż chętnych do lotu jest sporo, a miejsca niewiele. Szybko podpinam się do uprzęży, a w tym czasie Piotrek Jaje poprawia zamykające się komory. Na rozłożonej na ziemi czaszy wspaniale prezentuje się błękitne, sponsorskie logo LOTu. Jeszcze ładniej wyglądają te trzy literki, gdy "latają" w powietrzu. Zakładam kask na głowę, włączam wario7 i mogę wpiąć taśmy paralotni do karabińczyków w uprzęży. Jestem gotów. Przede mną właśnie czeka na dogodny moment do startu paralotniarz z Niemiec, mam więc jeszcze chwilę czasu, żeby jeszcze raz skontrolować wszystkie podpięcia i lekko uspokoić oddech.

Nie mogę powiedzieć, że jestem zdenerwowany. Raczej spięty, wszak startuję z nowego, nieznanego sobie miejsca, a i tłum gapiów wokół startowiska działa raczej deprymująco. Za chwilę ci wszyscy ludzie będą patrzeć tylko na mnie i mój start. Niemiec właśnie wystartował; szybko odchodzi znad startowiska, cały czas lekko się wznosząc; po chwili zakręca w lewo. Przede mną i nade mną czysto - już czas. Delikatnie, alpejką8 stawiam paralotnię. Gdy czasza wychodzi nad głowę, lekko ją przyhamowuję i obracam się w kierunku startu. Kontroluję jeszcze otoczenie, czaszę i w drogę. Nachylenie stoku jest na tyle duże, że już po dwóch, trzech krokach jestem w powietrzu i nabieram wysokości. Rozglądam się na boki szukając innych paralotni. Dwie najbliższe idą w moim kierunku, mają pierwszeństwo, więc postanawiam oddalić się od stoku. Spoglądam przed siebie w kierunku Semonzo, a później w dół.

Wysokość robi mocne wrażenie. Ponad pół kilometra w dół, a przecież z każdą chwilą nabieram jeszcze wysokości. Skały porośnięte lasem i głębokie, białe żleby, gdzieniegdzie pokryte kępkami mchów oraz głęboka kotlina pogłębia jeszcze wrażenie obcości człowieka w tym powietrznym żywiole.

Walczyć jednak trzeba, nic za darmo. W kolejnych halsach zwiększam wysokość nad startowiskiem. Żagiel jest jednak stosunkowo słaby i wystarcza jedynie do utrzymania zdobytej wysokości; żeby wyjść wyżej trzeba znaleźć komin, co nie jest znowu takie trudne, ponieważ wszystkie lokalne miejsca termiczne upstrzone są kolorowymi czaszami krążących w nich paralotni. Większą trudnością będzie wycentrowanie go.

Zbliżam się do takiego miejsca przy północnej grani i... silne uderzenie od dołu sygnalizuje mi, że dobrze trafiłem. Wykonuję kolejne okrążenia starając się znaleźć środek głównego nurtu. Niestety albo mi to nie wychodzi, albo w rzeczywistości komin jest bardzo wąski i postrzępiony przez wiatr. W każdym bądź razie męczę się dość długo, ale konsekwentnie zyskuję na wysokości; w końcu mam jej na tyle dużo, że mogę opuścić to niegościnne miejsce i odwiedzić znajomych nad startowiskiem. Lecę tam szybko, wciskając belkę przyspieszacza.

Dolot znad Castalungi. Na paralotni VIP-27 z logo "LOT" - autor

Po drodze mijam idące z naprzeciwka paralotnie, niektóre ładnie trzymają się lewej strony, ale inne lecą na kursie kolizyjnym, mijając mnie zbyt blisko, to z jednej to z drugiej strony. W pewnej chwili widzę jak z przeciwka lecą na mnie dwa glajty, których piloci nie mają najmniejszego zamiaru uwzględnić mojego pierwszeństwa. Już zdecydowałem się przejść pomiędzy nimi, gdy spostrzegam, że pozostawioną przez nie lukę wypełnia charakterystyczna czasza Blue Angela - Krzysiek!!! Dla mnie nie ma już miejsca! Nie wytrzymuję, ciągnę na całego za lewą sterówkę i wykonuję pół zwitki dziwacznej spirali z małą klapą na końcu, która wyprowadza mnie na kurs równoległy do tego dziwacznego "zespołu". Z ziemi musiało to zapewne fantastycznie wyglądać - taki spadający w dół, przełamany glajt z bohaterskim pilotem na końcu, ale co mi po aplauzie publiczności, kiedy "pampers", jak to mówią, "do wymiany"... Staram się teraz jeszcze bardziej rozglądać na boki i uważać na takie "lotne trójki". Odlatuję więc znowu nad grań i kręcę głową na boki. Jak rasowy myśliwiec z II wojny światowej, wypatruję potencjalnego wroga w każdej zbliżającej się paralotni. Mógłbym co prawda spróbować odejść w głąb kotła i dołączyć do kilku latających tam, z dużym przewyższeniem, paralotni, ale nie mam na to dość odwagi i doświadczenia. Nawet widok latającego wśród nich Wacka Kuzło nie ośmiela mnie na tyle, żebym odszedł znad bezpiecznego miejsca i poleciał w nieznane. Dziś musi wystarczyć mi to miejsce i spokojne halsowanie nad stokiem. Tak się bawię przez prawie godzinę, aż...

Gdy któryś tam już raz z rzędu przelatuję wzdłuż stoku, zauważam tuż nad przepaścią zawieszoną na krzakach niebieską paralotnię. Kilku ludzi przytrzymuje pilota i próbuje ściągnąć czaszę na drogę. Domyślam się, że pilot uderzył o barierkę na drodze i tam się zatrzymał, gdyby zaczepił o nią uprzężą, mogłoby się to skończyć tragicznie. Podlatuję bliżej i rozpoznaję charakterystyczne logo na czaszy - to jeden z naszej grupy. Krążę nisko nad tym miejscem i próbuję przez radio wywołać pilota. Po chwili z ziemi słyszę, że wszystko w porządku i w sumie nic się nie stało. O tym, czy nic się nie stało mam inne zdanie, będzie później jeszcze sporo czasu, żeby to przedyskutować. Na razie nic tu po mnie - odlatuję znad krawędzi w kierunku na startowisko.

Niestety cała radość z lotu gdzieś ulatuje, czuję się znużony i dlatego postanawiam zakończyć latanie. Kieruję się w stronę Semonzo i lądowiska. Wysokość nadal spora, ponad 500 metrów, więc nie będę miał kłopotów z dolotem, mam też sporo czasu i mogę podziwiać krajobraz. Wypatruję naszego kempingu. Widzę nasz domek, samochód...

Zdjęcie wykonane z wysokości ok. 300 metrów. W części środkowej kemping, na którym przebywaliśmy. Po jego prawej stronie Pizzeria. Na wzgórzu widać wyraźnie ostry zakręt na drodze (jaśniejsza plamka) obok której spadł Sławek

Nagle, z lewej strony, na wysokości kempingu, tuż przy pierwszym zakręcie, spostrzegam zawieszoną na drzewie czaszę. Znowu komuś się nie udało. Trochę dziwi mnie miejsce, w którym usiadł, ale na dłuższe obserwacje nie mam już czasu, zbliżam się do lądowiska.

Pole do lądowania to pas wykoszonej łąki o szerokości około 30 metrów i długości około 100 metrów (może trochę więcej). Jest to teoretycznie jedyne miejsce do lądowania. Wszędzie na około rosną grupy drzew, jest kilka napowietrznych linii telefonicznych9 i największe niebezpieczeństwo - winnice z wysokimi na kilka metrów, bardzo często stalowymi, prętami, pomiędzy którymi rozpięte są druty, na których wiją się pnącza winorośli.

Fajnie być znowu na ziemi. Na zdjęciu autor i Piotrek Jaje. Za glajtem leży moja ulubiona uprząż: Perche Magic, kupiona u Grześka Ochmana. Jej gruby protektor i materiał antypoślizgowy na dole pozwala na "wygodne" lądowania

Ustawiam się w kolejce za dwiema paralotniami będącymi już na podejściu i wytracam nadmiar wysokości ciągnąc małe klapy10. Przed przyziemieniem odpuszczam je i łagodnie ląduję. Fajnie jest być na ziemi. Składam paralotnię do plecaka i obserwuję lądujących paralotniarzy. Skończyły się warunki i wszyscy pomału, odlatują znad Castalungi i podchodzą do lądowania. Większość przyziemia bardzo ładnie i tylko kilka osób ląduje z niedolotem w wysokiej trawie i sadzie na pobliskiej budowie. Jedno "lądowanie" wyglądało co prawda bardzo groźnie (przeciągnięcie i upadek z kilku metrów), ale na szczęście skończyło się tylko na strachu.

Powoli schodzimy się przy samochodzie. Jest już prawie cała nasza grupa, weseli, bardzo zadowoleni z tego pierwszego dnia lotów, niestety nie wszyscy... Ten wiszący na drzewach glajt należał do Sławka... Co z nim?

Col di Serrai

Zaczęło się wszystko zupełnie dobrze i nic nie wróżyło nieszczęścia.

Od rana ruch w obozie. Wcześniejsze wstawanie, toaleta i śniadanko. Prawdziwą furorę robią numery Przeglądu Lotniczego, a zwłaszcza cykl "Trafić w komin" Krzysztofa Kaczyńskiego. Każdy wie, że dzisiaj będzie niezła termika i bez kominów się nie obejdzie, więc zastrzyk dodatkowej wiedzy może się przydać.

Startowisko na Col di Serrai. Szuter i wystające kamienie. Gdzież mu do golfowej trawki w Bezmiechowej

Jedziemy na Col di Serrai, ponad 9 kilometrów serpentyn pod górę i jesteśmy na startowisku dla paralotni, 740 metrów nad poziom lądowiska. Prawie 200 metrów wyżej niż wczoraj. Nawierzchnia startowiska jest jeszcze gorsza, niż ta na Costalundze. Osypujący się spod nóg żwir i kamienie, do tego kilka sporej wielkości głazów leżących na przedpolu i drzewa ograniczające pole wzlotów z lewej strony. Dwa ostatnie drzewa tworzą tzw. "przejście Krzysztofa" - niewielu ma na tyle odwagi i szczęścia, żeby nią przelecieć.

Start z Col di Serrai. Głazki na dole wyprodukowały wiele pięknych siniaków

Startuję jako jeden z pierwszych i od razu kieruję się w stronę startu lotniowego. Znajduję pierwsze, jeszcze niemrawe kominy, które próbuję wycentrować. Delikatny wiaterek znosi mnie wraz z nimi w kierunku stoku. Wykręcam jeszcze kilkadziesiąt metrów i przelatując obok startowiska obserwuję start tandemu. To Beniamin ze szkolącym się Waldkiem. Po krótkim locie po prostej odchodzą nad wschodnią grań. Beniamin ma spore doświadczenie, więc na pewno coś tam znajdą. Ja odlatuję na zachód. Słońce operuje coraz mocniej, wygrzewając skały, od których odrywa się coraz więcej kominów - są coraz szersze i mocniejsze. Na większych wysokościach robi się zimno, marzną ręce, a chłodne powietrze przenika przez dres - schodzę więc niżej. Latam tak z godzinkę, odwiedzając różne miejsca nad całą górą. Coraz więcej latających glajciarzy i lotniarzy. Spotykam Przemka i Piotrka.

Wszyscy latamy na niebieskich VIPach. Szkoda, że ani razu nie zeszliśmy się razem w jednym kominie. Z daleka widzę Wacka i Krzyśka; być może będą próbowali odejść na przelot. Spoglądam w dół i wypatruję przemykającego tuż nad serpentynami "Praszczura". Jak zwykle leci na tak małej wysokości, że nogami niemal dotyka czubków drzew. Właśnie wlatuje nad swoje ulubione miejsce - mały kamieniołom. Nie mam jednak czasu więcej obserwować jego poczynań, bo nagle wpadam w wyjątkowo silne noszenie.

Przez chwilę wiszę na jednej taśmie, ciągniętej przez całą powierzchnię czaszy. Uczucie niesamowite - jakby ogromna ręka ciągnęła mnie z jednej strony w górę. Sterówki na chwilę stają się niesłychanie twarde. To już nie linki, ale stalowe, sztywne pręty, na których pęd powietrza wygrywa jak na strunach. Czasza próbuje uciec w górę i obrócić się, ja pozwalam jej na ruch w górę, ale walczę z obrotem - całość trwa zaledwie kilka sekund i już przelatuję środek komina. Zakładam zakręt w lewo i rozpoczynam ustalone krążenie, które o dziwo, wychodzi mi to za pierwszym razem. Po locie sprawdziłem na wariometrze swoje największe wznoszenie w tym locie: ponad 5,5 m/s - niezła jazda jak na początek!

Piękne miejsce, ale chyba nie do lądowania. A jednak! Krzysiek udowodnił, że jeżeli trzeba, to i w takim miejscu można bezpiecznie wylądować

Tymczasem wykręcam ten komin i znowu rozglądam się po okolicy. A jest na co patrzeć: w sąsiednim kominie kręci lotniarz, nasze kominy są tak blisko siebie, że w jednym miejscu prawie się spotykamy; kilkaset metrów dalej, za startowiskiem, leci biały UP Sharp - glajt Wacka. Leci, a raczej leciał, bo właśnie się składa. Widzę, jak zwala się więcej niż połowa czaszy i zaczyna obracać się w lewo. Wygląda to przez chwilę dość groźnie, ale po chwili pilot wyprowadza skrzydło i wytrzepuje pozostałość klapy. Torbi! - nie ma głupich, zapamiętuję tamto miejsce i obiecuję sobie się go wystrzegać.

Jedna chwila... i ja też mam spore kłopoty. Lotniarzowi, który do tej pory cierpliwie kręcił się obok mnie teraz najwyraźniej coś odbiło, albo się zagapił, bo założył ostry zakręt właśnie w moją stronę. W zakręcie mnie już na pewno nie widzi - płótno lotni przysłania mu widok.

Czuję jak adrenalina ostro uderza mi do głowy, myślę intensywnie szukając wyjścia z opresji - wszystko trwa ułamki sekundy i już ciągnę na siłę sterówkę. Glajt obraca się prawie w miejscu, a mnie siła odśrodkowa wyrzuca na zewnątrz. Powstrzymuję chęć przytrzymania butów, które zdają się wyrywać z nóg i szykuję na to co musi nadejść nieuchronnie.

Lotnia przelatuje tak blisko, że rotor po jej przejściu uderza w moją czaszę, zwijając sporą jej część w dół. Czuję brak oporu na sterówkach i widzę obok siebie luźno zwisające linki, a tuż nad głową szarpie się kawałek szmaty. Patrzę z niedowierzaniem w górę...

O [...]!!! Lecę (???) na kilku zewnętrznych komorach lewego płata, pozostała część furkocze obijając mi się o kask, wariometr wyje jak oszalałe sygnalizując, że ostro spadam w dół. Już zaczął się spiralny obrót, który jeżeli natychmiast nie zareaguję, może skończyć się na ziemi.

Uroczy widoczek. Góry, wieża kościoła i niebieściutki układ: pilot-glajt

Kontruję przeciwną sterówką i zmuszam się siłą woli, żeby jej nie wyhamować do oporu - jeżeli przesadzę, zostanie mi tylko RSH. Czegoś takiego jeszcze nie przerabiałem; kilka komór zwiniętych - to rozumiem, niech będzie 1/3, a nawet pół skrzydła, ale klapa na prawie całe skrzydło to lekka przesada!!!

Patrzę cały czas na skrzydło i po chwili z radością spostrzegam, że zaczyna się wypełniać. Już połowa skrzydła się wypełniła, już trzy czwarte - nowe niebezpieczeństwo: czasza gwałtownie wyskakuje do przodu, można w nią wpaść, a wtedy... koniec - małe światełko w długim, czarnym tunelu.

Przyhamowuję ją i wytrzepuję pozostałość klapy. Jest dobrze. Rozglądam się na boki i wypatruje sprawcy całego zamieszania. Jest powyżej mnie i znowu się zbliża. Teraz jednak ostrożniej, widocznie zauważył co zrobił, bo już z daleka macha w pojednawczym geście. Boję się jeszcze puścić sterówek więc macham mu tylko nogami i wyciągam trochę prawą rękę z wyciągniętym do góry kciukiem - OK! Ale nie jest OK., to nie było normalne i na dzisiaj musi starczyć. Cała akcja trwa zaledwie kilka sekund, ale emocji wystarcza za cały lot, nie co dzień się przecież zdarza, że chcą cię rozjechać... i to w powietrzu.

Odlatuję nad Semonzo i wypatruję placu przy lądowisku. Ciekawe czy siedzą tam nasi? Czy ktoś to widział z dołu?

"Dwóch na ławeczce". Moja zabandażowana noga to nic w porównaniu z ręką Piotrka. Cztery tygodnie w gipsie za godzinny lot to trochę za wysoka cena. Stopę lekko skręciłem na kamieniach w nawierzchni startowiska. Poprawiłem jej delikatnie tym nieudanym lądowaniem, a dołożyłem wieczorem... zrywając kwiatki

Mam jeszcze z 200 metrów nad lądowiskiem, gdy słyszę przez radio prośbę z dołu, żebym jak najszybciej lądował. Nie znam powodu tego ponaglenia więc trochę niespokojnie rozglądam się wokół siebie i badam wzrokiem chmury. Nie zauważam jednak nic groźnego. Na lądowisku leży nasze skrzydełko, a przy nim kilka osób. Podchodzę do lądowania bardzo ostrożnie, wydłużam prostą. Leżący glajt mocno mnie zaniepokoił - zawsze po wylądowaniu trzeba opuścić jak najszybciej pole do lądowania, a tam stoją ludzie i dopiero teraz zaczynają go zwijać. Mam złe przeczucie i może dlatego nie mogę się skupić. W konsekwencji zbyt mocno przyziemiam i czuję kłujący ból w łydce. Wstaję jednak szybko i próbuję rozruszać nogę, idzie się dość dobrze, chociaż trochę kłuje w jednym miejscu - naciągnąłem jakieś wiązadło - żaden problem w porównaniu z tym, co widzę.

A widzę idącego w moim kierunku Piotrka. Lewą ręką podtrzymuje zwisającą bezwładnie prawą dłoń. Złamana nad nadgarstkiem ręka szybko puchnie. Jak na złość, szybkie w takich przypadkach włoskie pogotowie11, teraz nie może przyjechać. Musimy sami jak najszybciej pojechać do szpitala.

Opowieść Piotrka

Był ładny ranek. Wyjechaliśmy wszyscy na startowisko. Okazało się, że jesteśmy pierwszymi glajciarzami. Wyładowaliśmy sprzęt z samochodu i czekamy. Zaraz pojawili się Niemcy. Zaczęli od razu rozkładać glajty do startu. Było to nam na rękę. Po co lecieć jako pierwszy i badać, co wisi w powietrzu.

Piotr Jaje - autoportret na wysokości

Pierwsza wystartowała Niemka, blondynka. Zaraz po starcie zabrała ją niezła winda. W niedługim czasie miała już 150-200 m nad poziom startu. Zdziwiło nas jedynie, że odlatuje w kierunku lądowiska w ogóle nie starając się centrować kominów. Wystartowała druga. Nie miała już takiego szczęścia. Cały czas w dół. Stwierdziliśmy, ze poczekamy jeszcze z pół godziny, aż zacznie na dobrze pracować termika.

Jako pierwszy wystartował Wacek. Zaraz po nim Przemek i Prezes. Ja pierwszy start spaliłem i miałem parę minut opóźnienia do reszty grupy. Wszyscy sobie super wiszą, a ja jeszcze na ziemi. Decyduję się na start. Włączam wariometr, nastawiam wysokość startu, wciskam barografkę i w drogę. Mam dużą stratę wysokości do pozostałych. W końcu coś znajduję. Po malutku coraz wyżej i wyżej. Dochodzę już tych najwyższych. Wołam do nich, że już jestem z nimi.

Teraz zaczęło się prawdziwe latanie. Mijamy się raz po raz, to z boku, to z góry lub dołem. Jest fajnie. Nie wiadomo kiedy, a już trochę czasu minęło. Nie widziałem, jaki jest mój czas lotu, gdyż źle sobie ustawiłem wariometr, który wskazuje mi tylko mniejszy czas. Wiedziałem, że wystartowałem ok. godz. 12.30 lub 12.40. Było kilka minut po 13 i warunki jakby siadały. Widzę, że Wacek zamierza niedługo lądować (odszedł już nad lądowisko). Prezes podchodzi do lądowania na starcie. Po paru minutach zostaje w powietrzu sam.

- Niedobrze - myślę. - Coś nie tak, że wszyscy pouciekali. Mam wysokość startu i zdaje mi się, że chyba będę lądować. Nagle przychodzi nowa myśl.

Pod prawym kolanem lądowisko w Semonzo. W środku placyk, obok którego (w budynku w kształcie odwróconego "L") znajdują się pomieszczenia klubu (Associazione Sportiva). Za uliczką po lewej sklepik (Market al Paradiso)

- Zaraz, zaraz. Przecież pół godziny temu miałem tę samą wysokość, bo startowałem, a teraz panikuję. Da się może coś jeszcze wyskrobać. Coś pika. Coraz większe noszenia. Nagle zauważam trzy jaskółki. Drą w górę, ile wlezie. Podlatuję bliżej i widzę, że to centro komina. Ale numer! Widzę, gdzie jest środek. Niesamowicie, jadę w górę, że hej. Cały czas lecę wokół ptaszków. Trwa to chwilę. Jest czas na podziwianie widoków bez nieustannego myślenia gdzie i jak przesuwa się komin.

Nagle czuję, że opadam. Prawda, wariometr wyje. Rozglądam się na boki i nigdzie nie ma już moich ptaszków!? Za dobrze by było. Patrzę na zegarek. Jest godzina 13.15. Kalkuluję sobie, że nie dużo zostało mi do godziny lotu. Może by tak się trochę postarać i coś by było. Cały czas w dół. Czasem zahaczę się jeszcze na chwilkę, ale to już nie tak duże kominy jak wcześniej.

Odlatuję nad Semonzo. Nad domami może coś szarpnie. Niestety jest spokojnie. Buduje podejście do lądowania. Wacek na dole już złożył skrzydło. Za chwile przyziemię. Ostatni zakręt, prosta. Zaciągam kołki i lecę tak na wysokości około jednego metra nie opadając! Nim się zorientowałem - spadłem. Przeciągnąłem glajta.

Fatalnie! Przy zaciąganiu kołków ręce wyprostowałem do tyłu za siebie. I kiedy spadłem, prawa ręka złamała się w nadgarstku. Siedzę w uprzęży, a Wacek, który wszystko widział, woła pytając się czy wszystko w porządku. Odpowiadam, że NIE! Biegnie do mnie. Jestem zły, tak fajnie było, a teraz ręką już nie ruszę. Wyłączam wariometr, na którym mam zapisaną barogramkę z lotem. Włączam go ponownie i sprawdzam. Jest!!! Mam godzinę i pięć minut lotu. Chociaż tyle - "Brązowy Orzeł" na pocieszenie (ale i tak go nie mam, bo nie było instruktora, który by mi podpisał wniosek). Wacek z Prezesem, który właśnie wylądował pomagają mi się wypiąć z uprzęży. Po pewnym czasie przyjeżdża z góry Beniamin i odwozi mnie na pogotowie.

Ręka już wyciągnięta z gipsu - właśnie nią piszę tę relację.

Powrót

Po siedmiu dniach latania przychodzi nieuchronnie czas odjazdu. Każdy z nas wylatał już po kilka, kilkanaście godzin. Ustanowiliśmy swoje grupowe rekordy - Krzysiek Krochmal wykonał lot, który trwał ponad 4 godziny i 40 minut. Uzyskaliśmy przewyższenia w granicach 400-700 metrów (1100-1500 nad poziom lądowiska). Piotrek Jaje w locie, który się jednak tak niefortunnie zakończył, zdobył odznakę "Brązowego Orła". W sumie możemy być zadowoleni.

To już ostatni lot, po południu odjeżdżamy. Ładny widok. Co tu jeszcze komentować?

Jesteśmy wypoczęci. Chcemy wyjechać najpóźniej o godzinie 16 i jechać własnym tempem, bez niepotrzebnego pośpiechu. Moglibyśmy wtedy spotkać się gdzieś na autostradzie już w Austrii. "Przewodnik" się jednak nie zgadza - wyjazd ma być o 18, jak zawsze. Znowu kłótnie i zamiast miłego zakończenia - niesnaski. Ostatecznie stanęło na kompromisie: wyjazd o 17. Jeszcze w sklepie wydajemy ostatnie liry na drobne zakupy i w drogę, bo właśnie zaczęło padać. Gdybyśmy wyjechali o 16 to wyprzedzilibyśmy wszystkie rozpoczynające się po drodze lokalne burze, a tak jedziemy "zieloną falą burz".

Robi się bardzo ciemno, jest parno i nieprzyjemnie. Trudno otworzyć okna, bo strugi deszczu zaraz wpadają do środka i moczą ubrania, a sam nawiew już nie wystarcza. Po kilku godzinach takiej jazdy próbuję się na tylnym siedzeniu chociaż trochę przespać - wszak od granicy to ja będę prowadził. Koszmar. Zmęczenie jest jednak silniejsze i troszeczkę się zdrzemnąłem. Budzę się za granicą na parkingu już w Austrii. Wacek ma serdecznie dość, przesiada się do tyłu i prawie natychmiast zasypia. Chwilowo przestało padać, więc ruszam ostro z miejsca. Dodatkowo mam mocno ułatwioną sprawę - nie muszę zbytnio kontrolować trasy, wszystkie znaki na drodze, na poboczu lub nad nią czytają mi Sławek z Krzyśkiem. Ja koncentruje się wyłącznie na prowadzeniu i ruchu innych pojazdów na autostradzie.

Ląduje Sławek. Dzielny chłop. Nie każdy po takim upadku chciałby jeszcze wrócić do latania

Przez kilkadziesiąt kilometrów jedzie się nam bardzo dobrze, jednak później zaczyna znowu padać. Nie, właściwie to trudno nazwać deszczem, to jest strumień wody, który spływa z nieba na ziemię. Do tego dochodzą jeszcze wyładowania. Oślepiające, białe błyskawice, po których naświetlone oczy mają spore kłopoty z adaptacją do ciemności na zewnątrz. Jeżeli do tego dodam czeskich kierowców (oczywiście), to obraz grozy mamy prawie kompletny.

Prędkość ze 120-130 km/h spada na 50-60. Jadę środkowym pasem. Podobnie czyni większość kierowców. Tak jest bezpieczniej. Z prawego nie widać pobocza, a zresztą prawy pas to niemal stu procentowa śmierć. Ja i inni kierowcy zwolniliśmy do sześćdziesiątki, ale nie Czesi!!!12 Co chwila z lewej lub prawej strony mijały nas ich autobusy 100-120 km/h. Czyste wariactwo, aż strach się bać, zwłaszcza, że z kilkunastu metrów nie widać świateł pozycyjnych samochodu z przodu!

Startuje Przemek. Na co dzień kapitan tankowców. Zawsze proponowaliśmy mu, żeby wziął sobie glajta na statek i próbował latać na żaglu przed nadbudówką. Siłę wiatru mógłby sobie regulować prędkością statku

Wiedeń. Jest godzina druga w nocy z soboty na niedzielę. Zupełnie inny świat. Tutaj nie padało, a miasto jest wspaniale oświetlone i oznakowane. Moi nawigatorzy spisują się znakomicie. Szybko wynajdują wszystkie miejsca, gdzie trzeba zmienić pas lub skręcić w bok. Jedziemy z prędkością 90-100 km/h. Dość szybko rozpoznajemy, który z kierowców, samochodów jadących dość gęsto przed nami... przysypia! Widać to po ich jeździe. Mijanki między pasami, dziwne, niespodziewane hamowania. Jedną "Felicję" śledzę już od dość dawna. Uważam na nią i mam rację. Kiedy zbliżam się do niej na równoległym pasie (czteropasmowa jezdnia), ta nagle zjeżdża na moją stronę. Hamulec i klakson. Zbudzony kierowca nerwowo kręci kierownicą; przelatuje dwa pasy w lewo i gwałtownie wraca. Zmieniam pas na prawy skrajny i zwiększam prędkość. Wszyscy w naszym samochodzie patrzymy przez okna na "Felicję". Za nami tworzy się kolumna samochodów. Chyba wszyscy myślą o tym samym: żeby mu się teraz nic nie przyśniło!

Spostrzeżenia, ceny, itp.13

W sklepiku, typu mini-market samoobsługowy - Market al Paradiso (Via Chiesa, 38), w którym robiliśmy zakupy, zdecydowana większość towarów jest taka sama jak w Polsce, te same marki: Coca Cola, Algida, Danon, Van Pur, Wedel14, itp. Do L`Antica Abbazia Pizzeria Camping (Via Cenghia, 82) chodziliśmy małą grupką i staraliśmy się zamawiać różne potrawy, którymi pospołu się dzieliliśmy. Nie byliśmy pod tym względem wyjątkiem, podobnie robili turyści z innych krajów.

1. Ceny w restauracji i uwagi o niektórych potrawach

Ładny glajcik z górą w tle

Pizza, wielkości "polskiej" dużej, to wydatek 8-12 tys. lirów15. Ciasto jest bardzo cienkie, 3-5 milimetrów i raczej trudno się jest nią najeść16. Większość pokryta jest sosem pomidorowo-rybnym. Nie podają ketchupu, raczej oliwę, ocet winny lub ostrą oliwę z papryką i czymś tam jeszcze, w takich ładnych bardzo wysokich i "szczupłych" butelkach. Pizze o znanych u nas nazwach smakują podobnie (podobne składniki, olbrzymia różnica w smaku i grubości ciasta), tam jednak w cenię pizzy wliczona jest miseczka z utartym serem mozzarella, której wartość w naszym kraju często przekracza cenę całej potrawy. Pizza "Bomba", to w całym słowa tego znaczenia bomba w ustach - jest niesamowicie pikantna.

Misa Salata (9000 lirów), podawana jest w głębokiej, dużej misie. Na potrawę składają się ułożone warstwami: zielona, krucha sałata; małe, twarde pomidorki (nie spotkałem tego gatunku w sklepach u nas, tam kosztują ok. 6000 lirów za kilogram, przy cenie "normalnych" pomidorów ok. 3-4 tysięcy lirów za kilogram); trzy gatunki wyśmienitych serów, pokrajanych w grubą kostkę; grzybki gotowane; oliwki; papryka i coś, co przypominało malutką fasolę. Doprawia się to wszystko według upodobania: oliwą, octem winnym lub standardowymi przyprawami - sól, pieprz, papryka. Do tego podawana jest grubo pokrojona bułka (chleb?), bez smaku i dość twarda, u nas można by było powiedzieć o niej (nim?), że jest zakalcowata. Tą potrawą można się swobodnie najeść (nawet tęgie chłopy).

Pasty, czyli makaron z sosem. Makaron jak makaron, żadna rewelacja, ale sosy były wspaniałe. Generalnie na bazie pomidorów i ryb, ale nam najbardziej smakował sos jajeczny. Pycha, szkoda, że nie mamy przepisu. Ceny w zależności od dodatków (owoce morza, itp.) 6-10 tysięcy lirów za porcję, ciut małą, żeby osiągnąć błogą sytość. Do tego oliwa, bułka, przyprawy.

Wszystko widać

Wina (tylko 4 rodzaje!) najczęściej gatunku Cabernet w cenie 8-12 tysięcy za litr.

Soki owocowe z kartonu lub napoje gazowane kosztują podobnie jak wina lub są delikatnie droższe. Piwo jest dość drogie i naszym piwoszom nie smakowało - podobno za mdłe i bez wyrazu.

Przy zamawianiu potraw na zewnątrz (w ogródku) dochodzi opłata za "obrus" w wysokości 1500 lirów. Obrus chociaż biały, to jednak nie zawsze jest pierwszej świeżości - może przez to bardziej swojski.

Uwaga na tzw. napiwki: 500-1000 lirów, to można ewentualnie zostawić w WC (1-2,3 zł), co niestety przytrafiło nam się za pierwszym razem i czego niestosowność uświadomiliśmy sobie dopiero na kempingu (a po drodze długo zastanawialiśmy się dlaczego kelnerka nie chciała przyjąć tak "sutego" napiwku). Kelnerzy wbrew wcześniej zasłyszanym opinią wcale nie są pod tym względem nachalni, być może właśnie opłata "za obrus", jest formą napiwku i to wystarcza. Większość rachunków zaokrąglana jest do 500-1000 lirów (raczej w górę), chociaż w sklepiku, po kolejnych zakupach reszta wydawana była nam z zaokrągleniem do 100 lirów.

2. Zakupy w sklepie

W sklepach ceny na większość towarów są wyższe o 20-30%. Gdyby chcieć się głębiej w ten temat zagłębić, to można by je porównać z cenami tzw. produktów luksusowych (to chyba nienajlepsze określenie, ale nic bardziej precyzyjnego w tej chwili nie przychodzi mi do głowy), czyli na przykład sery kosztują tam tyle, ile u nas sery włoskie czy francuskie, najtańsze jogurty kosztują tyle ile u nas najdroższe (Danone).

Zdecydowanie tańsze są wina, oliwy, oliwki. Oliwki, które bardzo lubię, w oliwie a nie "zabalsowane" na amen, kwasem mlekowym, kosztowały poniżej 1000 lirów za plastikowe opakowanie (3,5-5 zł u nas). Oliwa w litrowych, metalowych puszkach, kosztuje 3-5 tys. lirów (oliwa z oliwek, słonecznikowa lub z orzeszków arachidowych). Wina typu Cabernet 2-5 tysięcy za litr. Martini jest o ponad 1/3 tańsze niż u nas.

Droższe są winogrona, 4-7 tysięcy za kilogram, ale warto spróbować. Przez cały czas pobytu spróbowaliśmy kilkunastu gatunków winogron. Od wytrawnych, tak pełnych soku, że miało się uczucie, że pije się gotowy sok z kubka, a nie je owoc - który "rozlewa" się w rękach, poprzez słodkie, soczyste o lekko taninowym posmaku do twardszych i tak słodkich, że trzeba było je popijać wodą, żeby zobojętnić uczucie rozpuszczonego cukru w ustach.

3. Inne

Szczególną uwagę należy zwracać na młodzież szalejącą na skuterach. Jeżdżą szybko, zwłaszcza... na jednym kółku. Nie należy się jednak zbytnio dziwić, gdy taki młody pirat przeleci obok nas i miło pozdrowi - "ciao" (jak to się pisze po włosku?), to najczęściej słyszane słowo. W ten sposób witali nas młodzi i starzy Włosi, oczywiście obcy i nieznani nam, ot po prostu - ludzie się mijają i pozdrawiają się, serdecznie - po ludzku.

Miłym zaskoczeniem są Polacy. Fakt, że wszyscy, których spotykałem to paralotniarze, a przecież wiadomo powszechnie, że na "glajcie" nie lata byle kto, ale...

Może to sprawka wina, którym można, ale nie trzeba się było upijać, żeby mieć dobry humor, a może to sprawka adrenaliny wylanej podczas latania, prawdą jest jednak, że nie widziałem "zawianego" rodaka. Wszyscy byli sobie bardzo życzliwi, przyjacielscy, tak na nutę "kochajmy się". I aż łza się w oku kręci dlaczego ci sami ludzie tu w kraju... ale może to faktycznie wina naszego klimatu, w każdym bądź razie temat na inne rozważania.

Przypisy

  1. Żagiel (zboczowy) - tworzy się na zboczu góry i nad nią, gdy wiatr, nie mogąc pokonać przeszkody w jej postaci, zaczyna wpinać się do góry. Zasięg żagla i jego występowanie zależą m.in. od nachylenia stoku i siły wiatru.
  2. Kominy (termiczne) - generalnie dwa rodzaje: kominy podłoża lub chmury. Kominy podłoża (w takich właśnie lataliśmy) tworzą się, gdy od mocno nagrzanej powierzchni ziemi, odrywa się warstwa powietrza cieplejszego, niż otaczające go masy i unosi się do góry. Czas istnienia komina wynosi zaledwie od kilku do kilkunastu minut, później teren na tyle się ochładza, że komin zanika. Następnego komina w tym miejscu można spodziewać się dopiero po 10-30 minutach.
  3. RSH - Ratowniczy System Hamujący - spadochron ratowniczy, który powinno się użyć jeżeli nie ma możliwości lub nie umiemy wyprowadzić poskładanej w powietrzu paralotni. Teoretycznie powinien się otworzyć po 2-3 sekundach od wyrzucenia, gwarantuje przeżycie upadku. Ze względu na duże opadanie 6-8 m/s, nie gwarantuje jednak całkowitej ochrony zdrowia - częste połamania kończyn przy przyziemieniu.
  4. Inwersja - masa cieplejszego powietrza rozdzielająca dwie masy o niższej temperaturze (tzn. temperatura powietrza w miarę wzrostu wysokości zamiast spadać - wzrasta). Często obserwowana jest jako zmętnienie powietrza, powyżej, którego zauważamy dopiero "czysty błękit".
  5. Orchidee - określenie paralotni wyczynowych o dużej doskonałości i osiąganej prędkości maksymalnej.
  6. Airbag - protektor ze specjalnego tworzywa przypominający gąbkę, grubości 13-19 cm, zdolny pochłonąć większość energii wywołanej upadkiem. Zakładany do uprzęży na plecy lub osłaniający boki. Klasyczny airbag to specjalnie uszyty rodzaj worka (poduszka powietrzna) napełniający się powietrzem tuż po starcie.
  7. Wario - potoczne określenie przyrządu elektronicznego (rodzaju komputera) podającego na bieżąco wysokość bezwzględną lub w stosunku do miejsca startu, prędkość wznoszenia (wariometr), czas lotu, temperaturę powietrza, kreśli barogramkę, itp.
  8. Alpejka, klasyk - sposoby stawiania czaszy paralotni do startu. Alpejka (sposób odwrócony), pilot podnosi czaszę stojąc do niej przodem, a następnie odwraca się w kierunku startu i rozpędza. Klasyk - przy podnoszeniu czaszy pilot stoi twarzą do kierunku startu (czasza leży za nim z tyłu), nie ma więc trudności z utrzymaniem jej nad sobą przy obrocie. Użycie każdej z wymienionych technik zależy od okoliczności i sprawności pilota.
  9. Linie energetyczne zostały wkopane w ziemię. Po pewnym czasie Włosi doszli do wniosku, że taniej jest je raz wkopać w ziemię, niż co jakiś czas naprawiać zerwane druty.
  10. Klapy albo uszy - określenie na zmniejszenie powierzchni nośnej skrzydła przez zawinięcie, skrajnymi linkami, końcówek czaszy. Zwiększa się wtedy opadanie.
  11. Po wypadku Sławka na lądowisko przyjechały na syrenach aż dwie duże karetki z pełnym wyposażeniem reanimacyjnym i lekarzami. Musiał podpisać im oświadczenie, że jest wszystko w porządku i nie chce jechać na obserwację do szpitala.
  12. Ktoś z boku może mnie posądzić o "kompleks czeski", ale nic na to nie poradzę. Lubię jeździć, powiedzmy "dość szybko" i nie zawsze (mea culpa) zgodnie z przepisami ograniczającymi prędkość, ale "szybko" w wykonaniu Czechów (oczywiście nie wszystkich, ale skromnej większości), w tamtych warunkach, to nie był już przejaw braku wyobraźni, ale ######## i **********.
  13. Są to moje spostrzeżenia i dotyczą ludzi i okolic, w których przebywaliśmy.
  14. To ostatnie to oczywiście... żart!
  15. Kurs bankowy to około 2,2-2,3 zł za 1000 lirów.
  16. Hym, no może i można, ale nam tęgim chłopom było ciut przymało.

Wiesław Bielak
wbielak@prz.rzeszow.pl

Zdjęcia: Wiesław Bielak, Piotr Jaje,
Sławomir Kowalczewski, Krzysztof Krochmal