Opowieści paralotniowe

Z głową w obłokach

Ostrzeżenie:

Jakiekolwiek podobieństwo osób i sytuacji opisanych w tekście jest przypadkowe i nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

Wstęp, czyli jak to się zaczęło

Był to jeden z tych dni, których najpierw się nie docenia, a które dopiero po latach potomność uzna za TEN DZIEŃ - jedyny i niepowtarzalny w dziejach ludzkości. Odtąd zawsze ludzie będą mieli w rocznicę TEGO DNIA wolne, a Władzy stworzy to kolejną okazję do prezentacji własnych osiągnięć. Był to również 7200 lub 7201 dzień w jego życiu. Który dokładnie, tego nikt nie wiedział. Nawet jego matka rodzicielka nie mogła mu tego precyzyjnie określić, chociaż prosił ją o to usilnie, ze łzami w swoich błękitnych oczach.

- Synu - łkała wtedy matka - wybacz mi, ale nie wiem.

Poród trwał dość długo. Dobiegała właśnie jego 14 godzina, kiedy poprzez bezkres ciemności zobaczył najpierw mały, a potem trochę większy jasny punkcik. Punkcik rósł i rósł. Tunel zaczęła wypełniać jasność, tak silna, że aż zaczęła rozsadzać mu czaszkę. W końcu wyszedł na świat, a właściwie wyszła tylko jego górna połówka. Ta dolna została tam w środku.

- Przerwa - było to pierwsze słowo jakie usłyszał na tym świecie. Inni słyszą mama, tata, a on usłyszał właśnie "przerwa". Być może właśnie dlatego to wszystko co usłyszał i zobaczył później tak bardzo utkwiło mu w pamięci. Tak bardzo zaważyło na jego późniejszym losie.

- Jaaakaa przerwwa? - doleciał go z przestrzeni milutki, trochę chropowaty głos kobiecy, który jak się później okazało należał do jego matki.

- Jak to jaka? Zwyczajna. To nie czyta pani gazet? Czas przestawiają - oburzył się Pierwszy.

- Jaakii czasss? - zasyczała z cicha mama.

- Letni na zimowy, czy jakoś tak. Teraz jest pierwsza, to zaraz przestawimy wskazóweczki na dwunastą, tzn. zero-zero i mamy godzinkę wolną.

- Teraz??! (to znowu mama)

- A kiedy? Jasne, że teraz. Teraz to wszystko stoi. I pociągi, i tramwaje, i fabryki, i samoloty, i... - zająkał się Pierwszy.

- I wszyscy stoją. Bo co! Może pani im zapłaci za nadgodziny - dodał szybko Drugi.

- O właśnie - teraz jest kapitalizm - płacisz wymagasz, nie rabotajesz, nie kuszajesz.

- Alle pannowie, ja przecież rodzę - cichutko zaszczebiotała mamuśka.

- O właśnie. Sama pani jest sobie winna. Trzeba było szybciej się decydować, a nie teraz jęczeć kiedy czas trzeba przestawiać - podsumował mamcię Pierwszy.

- E, co tam jeszcze ględzisz. Zostaw babsztyla i choć coś zakurzymy. Widziałeś ją 14 godzin się człowiek z taką użera, a ten jeszcze z pyskiem.

Odeszli w róg pomieszczenia, w którym zaczynało mi się coraz bardziej podobać. Całkiem ładny pokoik. Białe, z lekka podrapane ściany, które tylko gdzie, niegdzie, przystrajały czerwone kwiatuszki. Wsadzili do ust takie małe patyczki, które zapalały się na różowo i gasły. Zapalały i gasły. Puszczali przy tym, też takie jasne dymki. Fajne to było. Też bym tak chciał.

Nagle, ten nieziemski widok przysłoniło mi coś wielkiego. Wielkiego i czarnego. Była to pielęgniarka.

- Ma tu pani "Przyjaciółkę", to se pani poczyta. Co się będzie pani nudziła.

Nudziła?!!!!!

Nudziła się ze mną.

Byłem wściekły. Było mi zimno (do połowy) i głodno. Od dymu zaczęła mnie boleć głowa. Gdyby nie to, że ręce utkwiły mi w czymś ciasnym, to bym tym kanaliom pokazał.

Byłem wściekle wściekły. Gdyby wzrok zabijał to w tym obleśnym, wyświnionym i śmierdzącym pokoju, walałyby się cuchnące, krwawe strzępy, tych trzech kreatur. Tych dwóch z patykami w mordach i tej wielkiej z gazetą w grabie. Taaak. Zapamiętam was s...y. Jeszcze zaskamlecie. Jeszcze was dorwę. I wtedy to na mnie przyszło po raz pierwszy.

Myśl jasna i czysta jak kryształ.

TAK!!!!

ZOSTANĘ PARALOTNIARZEM!!!!!

Rozdział I, czyli droga na szczyt

"He, he. Stare dzieje" - popatrzył przed siebie - "Taak, piękny jest ten świat". Od trzech miesięcy chodził w kółko jak, jakiś durny kret po lesie, żeby w końcu tu dojść. Od trzech miesięcy dzień w dzień widział na niebie kolorowe czasze paralotni i wiszących pod nimi szczęśliwych ludzi. Zaznaczał szybko ich położenie na korze drzew i starał się jak najszybciej do nich dojść. Ale jak to zrobić jak raz są tu, a raz tam.

Nacinał znak na drzewie, a paralotnia już była gdzie indziej. Niewzruszenie brał znowu namiar. Nacinał. A glajt był dalej, dalej, dalej. Mniej więcej po dwóch miesiącach takiego nacinania zauważył, że nie ma już co nacinać. Naciął całą korę na drzewach w tym pioruńskim lesie, a jak nie mógł trafić na startowisko, tak nie mógł.

Dopiero wczoraj, po trzech miesiącach bezowocnych poszukiwań, walki o przeżycie, głodu, brudu i robactwa zobaczył ICH jak startowali. Byli od niego jakieś 3-5 km na prawo i sporo wyżej, ale widział ich jak na dłoni. Te obumarłe kikuty drzew prawie wcale już nie przeszkadzały w obserwacji ICH lotów.

To było to. Wolni jak ptaki. Równi Bogom. Pędził do NICH jak wiatr. Cały dzień i całą noc. Bez żarcia i picia. Jak pies. Ale teraz tu był.

- Jestem!!! ZARAZ BĘDĘ LATAŁ!!!! - wykrzyczał spękanymi od gorączki ustami. A, echo, te durne echo, poniosło jego słowa w dal.

"Będę latał, latał, atał...."

Rozdział II, czyli warunki terenowe

"Będę latał, latał, atał...." - usłyszał z oddali - "Ki, pierun tak wrzeszczy" - pomyślał. Podszedł do startowiska.

- O, k...! - wyrwało mu się ze wzruszenia - Będzie ze 2 kilosy. Piękna prawie pionowa ściana, o gładkich i ostrych jak brzytwa żlebach, od czasu do czasu tylko przetkana wystającymi stalowymi, ostro zakończonymi palami. U podnóża góry malowniczo rozłożyła się wielka elektrownia jądrowa: typ Czernobyl 3, od której jak pajęczyna rozchodziły się na wszystkie strony nitki linii wysokiego i średniego napięcia, w poprzek których jak jedwabne niteczki dochodziły linie niskiego napięcia. Bardzo malowniczo w świetle wschodzącego słońca wyglądały porcelanowe izolatory stacji transformatorowych.

Elektrownia atomowa to chyba dość ważny obiekt, ponieważ wokół niej rozłożyły się liczne baterie SAM-ów i zwykłych dział p-lot.

Wiedział o nich wcześniej. Każde dziecko w okolicy wiedziało, że lot poniżej 1500 m nad elektrownią to śmierć. Dziura po SAM-ie co prawda jest większa niż po pocisku z 90 mm armaty, ale finał zawsze jest ten sam. Trzeba oddać gacie do krawca. Nikt przy zdrowych zmysłach sam takiej dziury nie będzie zszywać.

Jemu to nie groziło.

Wysokość startu i doskonałość sprzętu zapewniała pełne bezpieczeństwo. Po kiego czorta latać nad tą elektrownią jak niecałe 30 km dalej jest piękne lądowisko: prawie 50 m kw soczystej, zielonej trawki.

No cóż, fakt, że wokół tego małego raju na ziemi jest trochę przeszkód. Jakieś maszty, drut kolczasty i trochę starego żelastwa, ale przecież do lądowania można podejść znad wody...

No cóż. Fakt, że to trochę taka dziwna woda, ot niecka do której wpływały ścieki z zakładów chemicznych, ale przecież (podobno) te ścieki są oczyszczane, a w wodzie hoduje się nawet ryby.

No cóż. Fakt, że to też nie są takie zwykłe ryby. Ot, trochę rekinów, jakaś kulawa ośmiornica - chebryda i wyrośnięta barakuda. No i jeszcze sporo drobnicy. Jakieś piranie, czy coś takiego.

No cóż, przecież liczą się jeszcze umiejętności.

"He, He". Tak, naprawdę był dobry w te klocki. Więcej. Pioruńsko dobry. Nie chwaląc się zbytnio mógł powiedzieć o sobie: namber jeden. Był niezwykły. Po prostu nieziemski. Coś ekstra. Ale co mu tam po sławie. Był skromny. Jak każdy prawdziwy paralotniarz.

A ON był prawdziwym paralotniarzem. I ZARAZ BĘDZIE LATAŁ!!!!

Rozdział III, czyli przygotowania wstępne

"Tak, zaraz będę latał".

Na kawałku wolnego miejsca na startowisku zrzucił cały taszczony od trzech miesięcy przez siebie ekwipunek. Glajt, uprząż, kask, waria, GPSy, podstawki, radia, kalkulator, laptopa, zapasowe akumulatory do laptopa, radio tranzystorowe, przenośny telewizorek, antenę RTV i krążek satelitarny, butle z tlenem, inhalator, baterie do rozrusznika, namiot, odzież letnią i zimową, śpiwór, kuchenkę, butlę z gazem, opiekacz, toster, przenośny rożen, dwa koce, wkładki do uszu, torbę z żarciem, bańkę 10 litrową z wodą, drewno na ognisko, wiadro, łopatę, saperkę, składane grabki i dwie siekierki. Jedną mniejszą do drewna, a drugą, większą, dla ludzi. Do tego dorzucił dwie pary butów, latarkę i kilka paczek zapałek. Na koniec wyciągnął hantle i dwa 10 kilowe ciężarki. Te ciężarki lubił najbardziej. Małe, poręczne, zabierały w kieszeniach niewiele miejsca, a dawały tyle szczęścia. I zdrowia.

Tak, zdrówka ponad wszystko. Iber alles. "Jak to śpiewał Rosiewicz: Zdrówko, przez duże Zet pisane" - zanucił przez zaciśnięte zęby. Ale tak naprawdę to liczył się tylko biceps! -Zaraz, zaraz, jak ten lekarz powiedział?

" - Gbyby miał pan silniejsze mięśnie, to by tyle dysków nie powypadało. A tak musieliśmy włożyć dwa platynowe i trzy z krajowej stali nierdzewnej, bo platyny zabrakło"

Szczerze mówiąc to nawet wolał te żelazne. Dzięki nim ominęła go wątpliwa przyjemność spożywania szpinaku. Chociaż z drugiej strony to po pewnym czasie skóra zabarwiła mu się na taki rdzawo-czerwonawy kolor. No i nie mógł korzystać z metalowych sztućców. Łyżka właziła mu przy jedzeniu do gardła, a widelec w oko.

- Głupi palant - wyrwało mu się na wspomnienie tamtej rozmowy - gdyby tak walnął z 25 metrów jak ja to odpadłaby mu cała czacha, a nie tylko jakieś 5 dysków.

- No, nie tylko. Poszły też 4 żebra i nos.

Pal diabli żebra, zrosły się i prawie nie widać pod skórą tych metalowych łączeń, ale nosa szkoda. Kości powypadały i teraz okulary musi przykręcać śrubkami.

- Taak, ale warto było.

To był lot. Pierwszy. Tego się nie zapomina. W to świąteczne przedpołudnie miał ze sobą nowiutkie wyczynowe skrzydło znanej krajowej firmy. Było trochę za duże więc wyciął ze sprzedawcą środkowe trzy komory, żeby zmniejszyć powierzchnię nośną. Zostało po tym zabiegu co prawda kilka linek, z którymi nie było, co zrobić, ale "szef" powiedział, że nie warto sobie głowy zawracać takimi "pirdułkami" .

Stanął z kumplami na górce. Wiatr był dobry: 8-10, w porywach ciut większy, ale co tam. Ptakiem być, ot co. Koledzy się tym nie przejmowali, to on miał się przejmować? Co prawda to na niego wypadł ten pierwszy lot, ale prawdą jest też to, że nie każdy miał latanie we krwi - jak on. To ON od dziecka chciał zostać paralotniarzem.

Pomimo trudności rozłożyli we czwórkę skrzydełko. Metodą prób i błędów udało im się także podpiąć czaszę do karabińczyków i w końcu dopiąć wszystkie taśmy. Stanął nad urwiskiem. Pociągnął za sterówki. Na czaszę nawet nie musiał patrzeć. Wyszła na pewno, bo jak nie miałaby wyjść, kiedy wyrwało go z miejsca na jakieś 30 metrów w górę i tylko buty z porwanymi sznurówkami zostały na ziemi.

"Szkoda ich. Ukradły bydlaki jak pakowali mnie do R-ki. Ale warto było".

Świat z tej wysokości wyglądał pięknie. Zielone lasy, kolorowe dachy pobliskich wiosek, samochody majestatycznie sunące po pobliskiej szosie. Stadka bydła, koni i ludzi pasących się na zielonych, soczystych łąkach. Wszystko to ogarnął jednym spojrzeniem swoich orlich oczu. Na więcej nie starczyło czasu. Już bowiem po chwili...

Cała krawędź natarcia od lewego stabilizatora, aż prawie po koniec prawego płata podwinęła się do przodu. Pracowały tylko trzy ostatnie komory.

Frontsztal!!!

Nawet nie zdążył zareagować. Wahadło do tyłu i sru o ziemię. Błoga ciemność. Tyle pamiętał.

Resztę opowiedzieli mu kumple po dwóch tygodniach jak przyszedł do siebie.

"Dobrzy kumple. Chociaż kask to mi mogli kupić za pierwszym razem, a nie jak byłem drugi raz w szpitalu".

Ale to już była historia.

"Trzeba rozkładać szmaty, przecież zaraz... - BĘDĘ LATAŁ."

Rozdział IV, czyli przygotowania w toku albo narodziny BATMANA!!!

Na zielonej trawie półki startowej rozłożył wyciągniętą z torby czaszę i zaczął cierpliwie rozplątywać poplątane linki. Z taśmami poszło mu szybko, ale gorzej było ze sterówkami, te jak zwykle wysunęły się z uchwytów i błyskawicznie poplątały z pozostałymi linkami.

"Spoko, spoko. Mamy jeszcze sporo czasu".

Wyplątując sterówki rozglądnął się jeszcze raz z ciekawością po startowisku.

A było na co patrzeć. Kilku gości szykowało się właśnie do startu, niektórzy stali już podpięci w uprzężach, a inni dopiero się do nich podpinali. Jeszcze inni siedzieli w oczekiwaniu na pierwszych chętnych do lotu.

To tu, to tam, w miejscach ustronnych, acz widocznych z daleka, za krzaczkami lub pozostałością drzew, pojedynczo lub w niewielkich grupkach, paralotniarze oddawali mocz.

No tak! Jak mogłem o tym zapomnieć, toż jeszcze nieboszczyk dziadzio cierpliwie mu tłumaczył: "Drogi wnusiu. Pierwsza zasada mówi, że dobre startowisko dla paralotni poznasz nawet w nocy. Jeżeli glajciarze tu byli to silnie musi amoniakiem zalatywać."

"Dziadzio to jednak miał gadane".

Popatrzył na wskaźnik wiatru wbity w ziemię na skraju półki. Rękaw delikatnie unosił się do góry. "Zaraz będzie żagiel" - pomyślał.

Zawsze będzie pamiętał swój pierwszy żagiel. Postanowili z kumplami polatać trochę w Gdyni na klifie. Plaża, panienki, bara, bara, i te rzeczy. Miał wtedy świeżutko kupione drugie skrzydło. Tamto pierwsze musiał wyrzucić. Te czerwone plamy, którymi miał wysmarowaną czaszę nie chciały puścić i zaczęły śmierdzieć. Teraz miał drugie nowiutkie chociaż używane skrzydełko i szykował się do trzeciego w życiu lotu.

Trzeciego, ponieważ tamten pierwszy lot koledzy zaliczyli mu podwójnie. W Gdyni nie ma zbytnio skąd startować, ale jak się chce to można. Wiało tęgo. Dycha z małym hakiem, ale co to dla trzech wyposzczonych glajciarzy. Mieli glajta ze speedem i to zawodniczego, więc czym mieli się przejmować. Takie skrzydełko to cudeńko: samo lata, chociaż krajowa konstrukcja. Jednym słowem - żyleta.

Leciał jako pierwszy, najbardziej doświadczony. Kumple rozłożyli mu trochę czaszę. Nie za wiele, bo wiało tęgo, a i miejsca nie było za wiele. Wystartował alpejką. Właściwie nie wystartował, a tylko pociągnąć za taśmy i już był w powietrzu.

"Cholerka, wtedy też buty zostały na ziemi. Sznurówki nie wytrzymały przeciążenia. Dobre były buty. Pewnie ukradli dranie, chociaż później mówili, że to fala sztormowa zabrała"

W powietrzu poczuł się samotny. Chciał do ludzi. Sine od sztormu morze źle wpływało na jego psychikę. Odwrócił się do tyłu z wiatrem i wcisnął speeda. Spojrzał przed siebie i...

"Co do cholerki".

Jakiś beton postawili mu za plecami. Chałupę albo hotel. Szarpnął rozpaczliwie za sterówkę, ale był już za późno. To co zdarzyło się później pamiętał jak przez mgłę. Jakieś drzewo, zamknięte okna. Okropny hałas na dole. Straż, policja, RTV.

Ktoś podawał mu węże strażackie z okna, a inni skandowali: "Batman, Baatmmaan..." czy coś w tym guście.

Później była tylko błoga ciemność.

Ocknął się gdzieś tak dopiero po 2 tygodniach w szpitalnym łóżku. Na sali był jakiś lekarz. Strasznie chciało mu się pić.

- Pyyyc - zajęczał -ppyyc.

Ten w kitlu chyba usłyszał, bo odwrócił się i podszedł do niego.

- Pyyyc - zagdakał cichutko.

- Co pić się chce. He, he, kozia ząbki wypierdziała i dziecko nie może powiedzieć pić! He, he - zaśmiał się gość w kitlu - a powiedz pan: Batman, Baaatmaan. He, he, też pan nie może. No tak, jak się nie ma ząbków to trudno mówić. Ciesz się pan, że wszystkie zostały tam na tej ścianie. Bo gdyby przyszło nam wyciągać tę pańską szczękę z gardła razem z zębami, to straciłbyś pan nie tylko zęby ale i struny głosowe. He, he.

- Pyyc - zajęczał Batman forewer.

- Pyc? He, he, nie można pyc. Nerki nie przyjmują. Widzisz pan te rurki? Tędy leci płyn, ten silniczek zastępuje nereczki, a ta rureczka to zastępczy moczowód. Jedną panu wycięliśmy, ale druga za tydzień, no może dwa będzie jak nowa, jak się tylko główka zagoi. Co boli pana główka? To dobrze, że boli. Musi boleć! To znaczy, że się goi. Zawsze boli po trepanacji czaszki.

Później przychodzili kumple. Dobrzy kumple. Kupili mu kask. Taki fajny kask z ochraniaczem szczęki. Chociaż teraz to mu taki nie był potrzebny. Po co? Przecież szczękę miał nową. Metalową. I zęby miał nowe. Też metalowe. Świetne zęby: drut mógł nimi ciąć jak kombinerkami. Czaszkę też miał teraz dobrze zabezpieczoną. Wmontowali mu w nią kawał blachy. Podobno kuloodpornej.

"I jak tu nie mówić, że nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre"

Koniec rozdziału czwartego...

Wiesław Bielak
wbielak@prz.rzeszow.pl