Opowieści paralotniowe

Nie wierzcie zegarkom

Wiatr właściwie w sam raz na żagielek. Górki tylko trochę małe, trzeba będzie sobie odpuścić. Imprezę wyłożyli w środowisku, jak zwykle, nieprzyjaznym, to jest w samym centrum miasta.

Start, dzięki Bogu, ze stadionu, a rotorek od drzew do przełknięcia. Mam swoje 60 minut, a więc jazda. Torbi okropnie, choć po miesiącu spędzonym na pustyni to jakby normalne. Pamiętając, iż jesteśmy "mało widoczni" i "a tak tuż nad głowami, to by nie można?", wycinam parę kółek wedle życzenia, na ryneczku wokół ratusza. Wyciągnięte w górę ręce z kuflami, tj. kubkami piwa, kuszą niemożliwie. Klnę jak tylko potrafię, lecz nie decyduję się żadnego złapać.

Autoportret

Rozdarty tym małym niespełnieniem wracam do góry, żeby zrobić jeszcze parę zdjęć. Wchodzę na jakieś 300-400 - Jezu, jak tu huśta - i zakładam na lewo. Zdjęcia będą fajne, bo znowu wyszło słońce. No tak, nie powiem głośno, która to godzina, ale ogólnie jest środek dnia. Cicho-sza, myślę sobie, zrobię dwa kółeczka, napstrykam ile wlezie i uciekam stąd. Odpuszczanie sterówek nie wychodzi mi na dobre, więc zaciągam je delikatnie jedną ręką nad głową. Aparatu jak zwykle nie przywiązałem, no i oczywiście jest "gdzieś" w uprzęży. Ręka ścierpła mi już niemiłosiernie, a ja ciągle nie mogę go wydostać. Wreszcie jest - krążąc delikatnie w jedną stronę, pstrykam sobie w prawo i w lewo; zaraz, gdzie podziało się miasto? Odnajduję je gdzieś między lewą nogą, a koszem od napędu, tylko dlaczego takie małe? A ten czarny potwór nad moją głową to pewnie chmura? No ładnie, mówię sobie, waria jak zwykle nie mam, ale jakieś 1000-1200 jest na pewno. Dobrze, że w okolicy jest jezioro, tam pewnie trochę stracę. Niby tak, ale jakoś mizernie. Wytargany na maksa zakładam więc klapy i tak aż do przystani.

Tutaj zaczyna się ogólne machanie, robię więc jeszcze parę wing-overów, odmachując komu tylko mogę i jazda do Bogny i Isia. Boże, minęło dopiero niecałe pół godziny, a Isiu zasuwając jedną ręką hamburgera, drugą, wyposażoną w jakąś szmatę, wywija nad głową jak mały helikopter. Przecież i tak nie odleci. Powoli kumam - zostało mi jeszcze pół godziny do wylatania, a te szamańskie czary, to pewnie modlitwa, żebym jeszcze nie lądował. Bogna w ogóle się nie rusza, pewnie się opala. No dobra, krzyczę im na pożegnanie, myśląc sobie "chyba was pokulawiło". Czarne dachy szarpią okropnie, a wam się na lunch zebrało. Co tam, pół godziny szybko minie. Krzepiąc się tą myślą, przemierzam miasteczko wzdłuż i wszerz, na około i po prostej, a nawet i po trójkącie. Nie patrzę na zegarek, żeby się nie irytować. Kręcę się nad ratuszem, straszę znienacka policjantów, no i macham, czym tylko się da. Skrzydełko - Dudkowy Max, chodzi pod Tadkowym napędem na medal. Zresztą zarówno Tadkowi z Witnicy, jak i Dudkowi z Bydgoszczy, za załatwienie skrzydła, reklamy i napędu "od ręki" kłaniam się, jak tylko potrafię.

Trochę co prawda mam jeszcze do ziemi, ale ukłony naprawdę robię konkretne, w dużej mierze pewnie i za sprawą termiki. W jednym z takich wygibasów dostrzegam przypadkiem zegarek - jeszcze 10 minut i mogę siadać. Wycinam więc nad publiką ostatnie kółeczka, gdy nagle gaśnie silnik. No nieźle, mam nie więcej niż 20 metrów nad ratusz, czyli na pewno nie więcej niż 60 do ziemi, a 40 do dachów kilkupiętrowych kamienic. Do Isia i Bogny nie dociągnę, nawet do rynku nie ma szans, zresztą tam i tak siedzą właśnie wszyscy mieszkańcy miasta i okolic, i pewnie nie skończyłoby się na oklaskach. Rozglądanie się po okolicy redukuję do minimum, cholera, żadnego placyku, skweru, bulwaru, nic tylko domy, anteny i druty. Nawet jak wyląduję, to i tak pewnie nikt mi nie uwierzy. Zrobię zdjęcie, myślę sobie, i sam się z tego śmieję. Przypominam sobie, z jakim przejęciem Irek opowiadał o lądowaniu na klapach na szosie w lesie. Boże daj mi taką szosę, a udowodnię, że nie jestem synem marnotrawnym. Jak ktoś był w Chodzieży, to wie, że ulice są tam, z natury rzeczy, jednokierunkowe, bo strasznie wąskie, a o chodnikach nie wspomnę. No i te anteny oraz wszędzie rozciągające się druty. Skrzynkę piwa za rozróżnienie, który jest pod napięciem, a który telefoniczny. W ogóle skrzynkę piwa za jakikolwiek placyk, ogródek, czy coś w tym rodzaju.

Dobra, koniec marzeń, tzw. rzeczywistość zbliża się nieubłaganie i czego bym nie wymyślił, i tak muszę jej stanąć na przeciw. Manewruję, jak tylko mogę, wszędzie widząc coraz to nowe druty; kątem oka dostrzegam trochę zielonego, jakiś 4 na 5 metrów ogródek - ideał, ale dostrzegam też małą szklarnię. Odpada; przez moment biorę pod uwagę jeden z dachów; niestety, jest w normie, to jest ma 5 czy też 6 anten, a więc tyle samo, co pozostałe. Tak jak i pozostałe jest też, niestety, skośny. Teraz widzę wyższość anten satelitarnych nad standardowymi szpikulcami; właśnie omijam jeden z nich i zdaję sobie sprawę, że mam już nie więcej, niż 10 m do ziemi.

Uliczka, którą cały czas biorę pod uwagę, już na pewno jest moja, pytanie tylko, czy ląduję pod prąd, czy z prądem. Nie wiem czemu, zaczynam odliczanie: 9 - jeszcze jedna antena, tak na metr od stabila, 8 - pierwsze druty, 7 - drugie druty; o Boże są jeszcze jedne, których nie widziałem, 6 - raczej nad niż pod, przyhamowuję skrzydło, przerzucam nogi, napęd też chyba przeszedł. Ostatnia chwila, aby założyć klapy, i tak już zrobiło się za wąsko na całe skrzydło. 5 - na uliczce nadal czysto, żadnych samochodów; na jej końcu grupka ludzi - właśnie mnie zauważyli. 4 - z lewej strony koniec glajta niecały metr od ściany, z prawej o coś przecieram, latarnia? 3 - nie zahaczyło, idę dalej prosto, nie ma więcej drutów, nadal nic nie jedzie. 2 - przerażone twarze starszego małżeństwa, które chciało wyjść właśnie z domu. Puszczam klapy, przyhamowuję; sam nie wiem, czy nie zdążają, czy też po prostu nie mogą się otworzyć. Nie dowierzam, że to już. 1 - okno po prawej, grupka ludzi tuż przede mną, dlaczego się nie odsuwają? Dotykam nogami asfaltu, wiatr mam nawet z przodu, skrzydło zostaje nad głową; Boże, udaje mi się nie przywalić. 0 - skrzydło przykrywa mnie dokumentnie i wcale nie chce mi się spod niego wychodzić.

Po lądowaniu

Uff. Nie wierzę w to, co się zdarzyło, widziałem kiedyś coś podobnego na jakimś filmie, chyba z Jamesem Bondem, czy jakoś tak, ale nie było to tak realne. Patrzę na zegarek i... nadal mam jeszcze 10 minut do wylatania, nie mówiąc o prawie półgodzinnym zapasie czasu na "nie wiadomo co". Tylko dlaczego pokazuje ciągle tę samą godzinę? No tak, sekundnik też się nie rusza i to pewnie od jakichś 40 minut. No to nieźle sobie polatałem. Isiu z Bogną postawili na nogi już całą policję w mieście, wreszcie są. Oczywiście nie wierzą mi, że "tu" wylądowałem. "Może jeszcze odwróciłeś się alpejką i położyłeś skrzydło za głową?" Szczegółowo oglądają skrzydło i napęd - "Ty, nic im nie jest, skąd je tu przyniosłeś?" "Panie, on tu wylądował" - krzyczy trochę już uspokojony starszy pan, któremu wylądowałem prawie na głowie. "I żyje" - dodaje po chwili.

Tomasz Chudziński
taranka@polbox.com

PS. Dla jasności, tekst ukazujący konsekwencje, które mogą wyniknąć wskutek zbyt ufnej wiary w pomiar czasu, połączonej z lataniem na niewielkiej wysokości, napisany został przeze mnie jako przestroga przed nimi. Jeśli jednak ostrzeżenie to jest zbyt mało oczywiste, a tytuł wypowiada je w sposób niewidoczny, powiem wprost - uwaga, margines bezpieczeństwa jest tu bardzo niewielki, a umiejętności mogą najzwyczajniej w świecie nie wystarczyć.