Opowieści paralotniowe

Zew przestworzy

W paralotniarstwie piękne jest między innymi to, że wiele razy można przeżywać ten pierwszy raz.

Pierwszy raz odrywamy się od ziemi, pierwszy raz latamy wyżej niż 10 metrów, pierwszy raz zaliczamy klapę itd. Dla mnie kolejnym pierwszym razem, czyli swoistą defloracją (seks zostaje w tyle, bo tam z jedną partnerką można zrobić to tylko raz, a tu z jedną paralotnią...) było latanie powyżej 20 metrów na szkolnej górce z ograniczonym miejscem do lądowania.

Czarna Góra koło Stronia Śląskiego jest takim dobrym miejscem. Doskonały stok dla narciarzy, wyciąg krzesełkowy i prawie 400 m przewyższenia. Do tego należy dodać miłą obsługę i przychylnych tubylców, którzy w zamian za oglądanie latających delikwentów udostępniają swoje pola do bezpiecznych przyziemień.

Ale miało być o pierwszym razie. Był piękny kwietniowy dzień, słoneczny, ze słabym wiaterkiem północnym, więc wybraliśmy się na Czarną Górę. Zaparkowawszy u stóp, oniemieliśmy z wrażenia bośmy jeszcze z takiej GÓRY nie latali. Miny troszeczkę nam zrzedły, duch począł upadać. Ale nagle ujrzeliśmy na szczycie podrywającego się do lotu glajta, któremu nie wyszedł start - duch w nas zagrał i samochwalcze myśli przesłoniły zdrowy rozsądek. "Jak taki startuje co mu nie wychodzi, to my mamy pękać?" Raźno zabraliśmy się za plecaki i ruszyliśmy w kierunku wyciągu. Miła pani w okienku sprzedała nam drogi bilet i po chwili wjeżdżaliśmy już na górę. Vario na wyciągu piskało od czasu do czasu i niepokojąco wskazywało coraz większą wysokość, co skutecznie podnosiło nam poziom adrenaliny. Na szczycie poziom podniecenia był taki, że zaczęliśmy się zastanawiać czy jest sens latać, bo chyba już wszystko przeżyliśmy podczas jazdy na górę.

Widownia w postaci żądnych krwi narciarzy i obsługi wyciągu pozytywnie wpłynęła na podjęcie ostatecznej decyzji i począłem rozkładać szmatę. Miejsca na starcie było mało - wystarczyło tylko na jedną paralotnię, poza tym duża stromizna i paliki wytyczające nartostradę. Wyciągnąłem krótszą zapałkę i przygotowałem się to startu. Przede mną widać było wylot doliny, las, nad którym trzeba było przelecieć, łączka do lądowania, te 400 metrów powietrza - poczułem, że jak jeszcze chwilę sobie poprzeżywam, to się... Odpaliłem jak zwykle dynamicznie, uniknąłem szczęśliwie palików, rzut oka na czaszę, skręt w lewo, żeby ominąć rosłe świerki i jestem w powietrzu. Powierzchnia stoku szybko opada i wysokość rośnie, rośnie, rośnie. Bajecznie - lecę sobie spokojnie, powietrze jak masełko, Na żagiel nie ma co liczyć, ale ta wysokość. Nadlatuję nad dolną stację wyciągu, mam 395 m nad nią. Żeby trafić w łąkę, muszę ostro esować. Ludzie się gapią, w oddali widać inwersję nad górami. Szum wiatru w linkach, śnieg na dole, kościółek oglądam z lotu ptaka. Wreszcie mogę przymierzyć się do lądowania. Ląduję w zagrodzie koło konia i obserwującego mnie właściciela.

To jest to, co pozwala złapać tę umykającą wciąż przy bieganiu po górce istotę latania - przestrzeń.

PS. Dla tych, którzy zechcą polatać w tym miejscu, mam dobrą wiadomość - są tam bardzo uczynni ludzie z GOPR, ściągnęli nam glajta z drzewa za 20 zł, czyli za flaszkę.

Piotr Dobrowolski
jadmarw@st-partner.pl